Adam, wleczony nad ziemią przez służbę, nie wzbudzał złości ani gniewu; wyglądał żałośnie, skłaniając do zastanowienia się, jak okrutne bywają czasem wyroki Opatrzności. Od dwóch lat, od kiedy w Inflantach kula ze szwedzkiego falkonetu uderzyła go w plecy chronione naplecznikiem od husarskiej zbroi, Dworycki nie władał nogami i ledwie mógł utrzymać się wsparty na kulach. Koń zastępował mu zdruzgotane nogi, kopyta — stopy, pęciny — łydki, jak u legendarnego centaura. Bez wierzchowca dawny kompan Dydyńskiego nie byłby mężczyzną i szlachcicem, ale luźnym tobołem nieszczęścia odliczającym z ulgą każdy dzień, który przybliżał go do śmierci. Być może ktoś inny, mniej zaradny, bardziej strachliwy i nie tak uparty, wsadziłby sobie w usta lufę krócicy, jednak Dworycki nie chciał skończyć jak tchórz skazany na wieczne potępienie.
Zasiadłszy na ławie i chwyciwszy kubek wina, nie krzyczał, nie rzucał się ani nie awanturował. Po prostu spoglądał smutnym wzrokiem na stolnikowica, któremu pomimo żupana i grubej ferezji na grzbiecie nagle uczyniło się po prostu zimno.
A potem jeden z pachołków Adama podszedł bliżej i skłonił się, gniotąc w ręku czapkę.
— Jegomość pan Dworycki prosi waszmości na wino.
— Nie jestem mile widzianym gościem w kompanii twego pana.
— Mój pan sam przyszedłby do waści, gdyby mógł. Spełnijże, waszmość, prośbę dawnego druha — Bóg ci policzy w niebie dobry uczynek.
Dydyński podniósł się, jakby u kolan miał stukilowe ciężary, zabrał garniec z miodem, a potem podszedł do stołu Dworyckiego. Skłonił się i siadł sztywny, jakby połknął nie jeden, ale pięć kijów i na dodatek jeszcze ze dwa pogrzebacze.
— Czołem waszmości! — rzekł Dworycki. — Piję twoje zdrowie — uniósł kubek — i do zabawy zapraszam. Chyba że nie chcesz pić z kaleką.
Dydyński ujął podaną przez sługę czarkę wina, przepił zacnym reńskim, osuszył naczynie do dna. Nic nie powiedział. Czekał.
— Jutro wyruszamy — rzekł beznamiętnie Dworycki. — Idziemy na Moskwę, bić się z carem Borysem o czapkę Monomacha dla Dymitra Iwanowicza. Stawiamy los na jedną kartę. Wóz albo przewóz. Śmierć albo zniszczenie. Jak myślisz, panie bracie — wygramy?
— Myślenie nie należy do moich obowiązków — mruknął Dydyński. — Ja jestem, aby rąbać szablą i kłuć kopią Moskali. To wy — możni panowie — pokazujecie kiedy i kogo.
— Co znowu za my i wy?! Do mnie pijesz? Albo to ja karmazyn?
— Piję… twoje zdrowie. I cieszę się szczerze, że doczekałeś się godności. Wprawdzie w prywatnej rocie, ale zawsze… Służ wiernie Dymitrowi, a zrobi cię kiedyś hetmanem.
— Dokąd miałem iść, skoro wytrąbiliście mnie z chorągwi Niewiarowskiego?! Ty sam byłeś przeciwko mnie. Pewnie nie pamiętasz, jak gadałeś w kole, że kopii nie utrzymam i sam na konia nie wsiądę!
Mylił się, bo Dydyński pamiętał wszystko, dzień po dniu, tak jakby wydarzyło się to wczoraj.
— Nie chcieliście mieć w rocie kaleki. Odesłaliście precz jak kulawego psa, żałując nawet pożegnalnej kuli.
— Towarzystwo było przeciwko tobie…
— Pies jebał towarzyszy husarskich. Ale dlaczego ty, Brutusie? Liczyłem na jedno dobre słowo… Nie byłem nigdy człowiekiem, który wszystkie chęci i czyny odmieniałby na talary, ale myślałem, że po tym jak pomogłem ci wydobyć pannę Zawiszankę z opałów, stać cię, panie bracie, na piękny gest.
— Milcz, waszmość!
— Zadra w sercu, co, mości Dydyński?! Cóż chcesz, historia jak z powieści jarmarcznej albo z romansu królewskiego Zygmunta Augusta i Barbary Giżanki. Ty tutaj ze złamanym sercem, a ona w klasztorze.
Dydyński wstał.
— Gdybyś nie był kaleką — warknął nieprzyjaźnie — pogawędzilibyśmy w ustronnym miejscu. Gdzie chętnie poskromiłbym twój jęzor szabelką! Cóż to, zaprosiłeś mnie tylko po to, panie bracie, aby ze mnie drwić i szydzić? Myślisz, że przestraszę się twojej pułkownikowskiej buławy?
— Zaprosiłem cię, abyśmy wybaczyli sobie winy, mości Jacku. Moje, twoje, wspólne, ech, nieważne! — Machnął ręką. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
— Akurat! I wypominasz mi Zawiszankę?!
— Akurat ja uczyniłem wszystko, aby uczynić was szczęśliwymi. Sam ryzykowałem gardłem, by przejąć jej włości. Nie moja wina, że kasztelan trocki miał siłę i prawo. Nie z mojej sprawy ślęczy teraz w klasztorze. A wiesz przecież, co się stanie, gdyby próbowała z niego wyjść?
— Nie musisz mi przypominać, że kat jej utnie głowę! Naprawdę powtarzam to sobie każdego ranka i wieczora. Zawiodłem… Tak, nie obroniłem ukochanej od stryja! Powtarzaj mi to! Szarp moją duszę, znęcaj się jeszcze! Ja wszystko zniosę!
— Panie Jacku. Ja nie… Pogódźmy się.
— Nie, to… Nie tak. To ja — Dydyński uczuł się tak, jak gdyby zrzucał z piersi stufuntowy ciężar — pokornie proszę o wybaczenie… Wtedy, na kole chorągiewnym w Inflantach, nie powinienem… A niech to wszyscy diabli!
Uścisnął prawicę dawnego kompana. Padli sobie w objęcia, a potem wypili. Niby się pogodzili. Niby odpuścili grzechy, ale Dydyński wiedział, że nic już nie będzie takie jak dawniej. Prawdę chyba gadał ojciec Miechowita w kościele, że krzywdy nigdy nie da się naprawić; zawsze zostanie po niej krew, potem i łzy. I diabelskie nasiona zemsty.
— Jutro wymarsz. Po popisie wojska. I egzercerunkach przed carewiczem.
— W trzy tysiące ludzi przeciwko potędze moskiewskiej? Wierzysz w cuda?
— Zacząłem. Kiedy po postrzale dosiadłem znowu konia. I pokazałem, że jeszcze jestem szlachcicem, a nie kaleką.
— To dobrze. Może wymodlisz zwycięstwo.
— Są dwa sposoby sprawowania władzy i jej zdobywania: siłą, na sposób zwierzęcy. I tak właśnie rządzi car Borys Godunow, tyran, uzurpator, samodzierżca na tronie z krwi i czerepów poddanych. Ale my zdobędziemy ją prawem, sprytem i podstępem, który obali każdą, największą nawet potęgę.
— To Machiavelli, Italczyk. Il Principe, zdaje się, albo Discorsi, już nie pamiętam.
— To Jan Buczyński, szlachcic polski. Sekretarz i zaufany cara Dymitra Iwanowicza.