Antoszek pokazał im, co znaczy podlaska fantazja. Zawrócił przy Moskalach konia — tak blisko, aby słyszeli, zatrzymał bachmata, pochylił się w kulbace, a potem, spuszczając hajdawery, pokazał im wypięty tyłek. Poklepał się po nim jeszcze.
— Wy psie syny, Moskale! — zawołał wesoło. — Wasz car Hodunow z kurwy ostatniej syn i kozojebca! Mać jego z woźnicami gziła się na tykockim rynku.
— Dlaczego na tykockim? — zdziwił się Dydyński. — Pierwsze słyszę, żeby car bywał na Podlasiu.
— Słuchaj, waść, dalej — machnął ręką Rudomina.
— Wy sucze kpy, synowie Beliala! — darł się Antoszek, jakby przypiekali go katowskim żelazem. — W żopu niech mnie wasz car pocałuje! Hosudar w pizdiuk sranyj! Podżopnik i pizda gorbataja!
Te ostatnie słowa świadczyły o tym, że Antoszek, podobnie jak cała reszta wojsk polskiego autoramentu, dobrze odrobił lekcję ruskiego języka. Moskale zrozumieli go bez żadnego tłumacza. A że obrazę imienia carskiego traktowali jak zamach na cześć własnej matki, kilku wyrwało z szablami za chłopcem. Sługa zaś podciągnął hajdawery, uderzył konia ostrogami i począł umykać — prosto na chrusty, za którymi ukrywali się Rudomina i Dydyński.
— Kak tibia bolaczka! — jęknął Rudomina. — Trzech ich przywiało.
— Trzech będzie mniej!
Stłumiony na śniegu tętent zbliżał się. I nagle zza gęstwiny wypadł bachmat Antoszka tratujący badyle. Za nim lecieli Moskale. Jeden młodszy, z krótką brodą, w szyszaku ozdobionym kitą. Dwaj z brodami po pas — pierwszy w kołpaku i przeszywanym kaftanie, ostatni w przeszywanicy i zierkale, to jest moskiewskiej zbroi zwierciadlanej złożonej z blach nałożonych na kolczugę.
Dydyński już od kilku chwil miał w ręku puffera z opuszczonym kurkiem. Spokojnie podniósł, wymierzył w trzeciego z nadciągających wrogów. Pociągnął za spust.
O, job…
Strzał padł, z kilku kroków nie sposób było spudłować. Kula poszła wprost w tęgi brzuch Moskala w zierkale i…
Zrykoszetowała!
Dworianie wpadli na nich z szablami. Dydyński wcisnął pistolet w olstro i tym samym zmarnował dobrą chwilę. Moskal rąbnął go płasko, wzerk, wprost w pierś! Ostrze zgrzytnęło, pozostawiając ślad na husarskim napierśniku — drugi już raz dobra stal uratowała stolnikowicowi życie.
Jacek wyłuskał szablę z pochwy, ale Moskale minęli ich w pędzie, zawracali, ściągali konie. Trwało to chwilę, która dawała Lachom drobną przewagę.
— Bij! Zabij!
Dydyński przestawił Hetmankę w miejscu, obracając na zadzie zwinnie i lekko jak tancerkę, to samo zrobił Rudomina.
Wpadli na wrogów w chwili, gdy ci jeszcze zawracali — jak to Moskale, każdy w inną stronę. Dydyński rąbnął tego w kaftanie płasko, z prawej, w plecy, przeciwnik zasłonił się, przesuwając ostrze szabli za lewe ramię.
Drugi zdołał zawrócić — ciął z lewej, w przelocie, Jacek w ostatniej chwili zasłonił się karwaszem. Brzęknęła stal, ręka zwisła bezwładnie, pióro moskiewskiej szabli dźwięknęło na szyszaku.
A wtedy Moskal w kaftanie skoczył wprost na stolnikowica, chwycił go za prawicę z szablą. Dydyński z kolei ucapił go za kark, ścisnął jak w kleszczach, przytrzymał.
Przeliczył się, bo tamten był silny jak niedźwiedź; szarpali się chwilę, sprawdzając, kto będzie mocniejszy, stolnikowic czy dworianin — ich konie krążyły wokół siebie, a oni wodzili się za łby — Dydyński złapał za kark Moskala, a Moskal trzymał Dydyńskiego.
Jacek nie widział, co działo się z pozostałymi. Zdyszany, szarpał się z dworianinem, starając się nie dać obalić z kulbaki. Nie dawał rady go zmóc; tamten miał parę w łapach, ściskał tak, że szlachcic ledwie utrzymywał szablę w garści.
Aż wreszcie uparty Moskal, widząc, że nie da rady wziąć Lacha żywcem, zastękał i zaklął.
— Chwiedorie! Chwiedorie, sudy!
Dydyński domyślił się, że woła kompana, aby tym sprawniej rozprawić się z wrogiem.
Puścił kark śmierdzącego dziegciem Moskiwicina, wyszarpnął z olstra lewy pistolet. Moskal przewidział to, rzucił szablę, która spadła w dół, między konie, chwycił szlachcica za uzbrojoną rękę, ścisnął jak w imadle, a potem począł odginać dłoń w bok, przeginać lufę w stronę piersi stolnikowica!
Lecz wcześniej Dydyński wyczuł przy prawej nodze bok jego wierzchowca. Niewiele myśląc — rąbnął go ostrogą, koń szarpnął się i zemknął trochę w bok. Moskal puścił lewą rękę Lacha, a potem wyciągnął dłoń, aby uchwycić przeciwnika. Na szczęście palce osunęły się po obojczyku. Dydyński pobłogosławił husarską zbroję — człowieka zakutego w blachy trudno było przytrzymać w miejscu.
Jednym ruchem huknął Moskala rękojeścią pistoletu w łeb. Ten uprzedził uderzenie, zblokował przedramieniem, złapał za nadgarstek. Pewnie zwykłym trybem skruszyłby mu dłoń w uściskach, wydarł pistolet i pozbawił życia, jednak chwytał rękę Dydyńskiego przez żelazne karwasze.
Tuż obok zakotłowało się na śniegu. Przemknął pleśniawy bachmat dźwigający młodego Moskala. Za nim gnał Antoszek. A z tyłu nadciągał Rudomina. Moskal zamarł, zorientowawszy się, że przegrali. Puścił prawą rękę Dydyńskiego, ale ten jednym ruchem chwycił go za kaftan.
— Puskaj, ta pojdu do dydka!
Ale Jacek nie puścił. Moskal szarpnął się, zamachał rozpaczliwie rękoma, a wtedy dopadł go od tyłu Rudomina, rąbnął w łeb rękojeścią szabli, aż dworianin zwalił się na przedni łęk kulbaki. Dydyński uderzył płazem w plecy, potem poprawił rękojeścią w prawe ramię.
Moskal zakrzyczał, zawył.
— Pożałuj! — jęknął. — Ja za Dymitrem…
— Wszyscyście za Dymitrem, kiedy bieda. — Rudomina przystawił mu pistolet do łba. — Ruki w tył, dytczy synu! Albo na kolana i klep pacierze.
Pan Michał od razu sięgnął do kalety dygocącego Moskala. I tu jego ręka spotkała się z rękawicą Dydyńskiego.
— Hejże, mospanie! — warknął szlachcic. — Ręce przy sobie! To mój niewolnik!