— A idźże na hier! — warknął Rudomina. — Wziąłbyś go waść bez mojego wspomożenia chyba w piekle!
— Wara! Masz drugiego. — Dydyński wskazał wzrokiem martwego Moskala w zierkale, za którego wieczne odpoczywanie mówili właśnie brodaci ruscy święci w niebie. — Tego zostaw. Dworycki kazał żywego sprowadzić.
— A żeb ty ocipiał! — ryknął Rudomina. — Dawaj Moskala, taka jego mać!
— Nie dam!
Rudomina jednym ruchem wzniósł szablę. Byłby ją spuścił na kark jeńca, kładąc tym samym kres zwadzie…
Dydyński w ostatniej chwili zasłonił dworianina, odbił ostrze, odtrącił!
— Powiedziałem: wara!
Rudomina zabulgotał coś jeszcze, ale odjechał.
— Antosek?! — rozdarł się, bo nigdzie nie widział chłopca. — Antoseeek?!
— Z uma zszedł! — jęknął. — Za Moskalem poleciał! Tak nie mam ja sługi, straciłem wiernego!
Dydyński, trzymając jeńca pod ostrzem szabli, obmacał kaftan, czy nie ma zaszytych rubli.
— Pożałuj, gospodin! — zajęczał Moskal. — Wykup dam, ja wam…
— Dawaj, co masz, teraz. Nie będę dwa razy prosił!
Dygocącymi rękoma Moskal odwiązał kaletę od pasa i podał szlachcicowi. Dydyński zmacał zawartość i skrzywił się.
— Nisko się cenisz, psi synu!
— Pożałuj! Dam, dam więcej… Czekajcie!
Rozwiązał kaftan na piersi, wyciągnął zawieszony na szyi woreczek — okazał się twardy i miło wypchany, kiedy stolnikowic wziął go w rękę. Dydyński zerwał też ze łba Moskala kołpak. Było na nim kilka pereł i zacnych kamuszków.
Łupy przewiesił przez przedni łęk.
— Teraz siadaj na koń. Jedź przodem! Żadnych sztuczek. Ruszaj!
Podjechali do Rudominy, który trzymając w lewej ręce wodze konia, pochylał się nad martwym Moskalem, przetrząsając mu kieszenie.
— Jak się zwiesz? — zapytał Dydyński swojego jeńca. — Wykup będzie? Nie łżyj, bo weźmiesz szablą w łeb. Z nami nie ma szutków!
— Igor Iwanowicz Jefriemow! — jęknął Moskwicin. — Sługa kniazia Dymitrija Szujskiego, wojewody carskiego. Pażałuj panie preswietny, aleście zdradą nas wzięli.
— Po naszemu fortelem wojennym.
— Cóż to za fortel, obrażać imię carskie, wasze błagorodie! Toż to zbrodnia i grzech! Gosudar samowładny jest głosem Hospodyna, bo on karaje i żałuje nas maluczkich.
— Było nie zważać na krzyki Antoszka. Wojna to nie polowanie z psami na zające! Chciałeś pokazać się jako wierny sługa i zdobyć łaskę Godunowa, a tymczasem Lachy przytroczyli cię do siodła. Gdybyś nie wyrwał z szeregu, miałbyś teraz kołpak na łbie i pełną kaletę!
— Jak mogłem nie pojechać, kiedy bluźnierstwa słyszałem?
— Było udawać, żeś głuchy. Albo że psi szczekają.
— Jak udawać, wasze wieliczestwo, skoro inni stali przy mnie i też to słyszeli?
— I co z tego, że słyszeli?
— Toż oni by donieśli wojewodzie — Chworostynin, Fiedor Michajłowicz i Prokop Fajło, że słysząc obrazę gosudara, nic nie uczyniłem. Kara byłaby i sroga opała.
— Donieśli? Jak to donieśli?
— Bo u nas, kiedy się słyszy złe i grzeszne słowa, jest obowiązek donieść: wojewodzie, diakowi, panu swemu. Inaczej to grzech.
— To wy donosicie, co sąsiedzi robią i o czym rozmawiają?! Ha, zaiste dziwne obyczaje.
— A jak inaczej? — stropił się Moskal. — Przecież jakby ktoś coś przeciwko samowładcy mówił, to jakby przeciwko samemu Stworzycielowi.
Dydyński nic nie odrzekł.
— A u was, w Litwie, jest inaczej, preswietny panie? Jeśli kto bluźni przeciwko Bogu albo królowi, musowo donieść.
Stolnikowic popatrzył na niego jak na szaleńca. I w duszy przyznał, że po raz kolejny nie rozumie Moskali ani w ząb.
— U nas, jak by tu rzec… Nie ma zwyczaju donosić. Bo i po co?
— To przecie nagroda jest za uwiadomienie! I głupi by nie skorzystał?
Dydyński skrzywił się.
— To dlatego wyrywałeś za Antoszkiem?! Bo bałeś się, że jeśli nie wyjedziesz, inni doniosą i wezmą nagrodę? Pohański obyczaj! Nie, u nas, w Polsce, tak się nie robi. Bo po pierwsze, za donosy nie ma żadnej nagrody. A po drugie — uśmiechnął się z politowaniem — u nas każdy wolny człowiek może mówić, co mu się tylko żywnie podoba.
Tym razem Moskal wybałuszył oczy.
— Jakże to tak, każdy plecie co ślina na język przyniesie? Nie boicie się gniewu gosudarskiego?!
— Milcz i lepiej rachuj ruble na okup.
Łoskot kopyt zbliżał się. Nadciągał Antoszek, mokry, rozdygotany, drżący.
— Moskale idą! — rozdarł się. — Kupa sroga! Ten brodofijasz sprowadził! Na ratunek… swoim.
Jefriemow obejrzał się za siebie; widać, że rosła w nim nadzieja na odsiecz. Dydyński przygasił ją płazem szabli zadanym w byczy kark.
— Ruszaj, waszmość! — krzyknął do Rudominy. — Jazda sroga!
Od strony moskiewskich wojsk rosła gromada jeźdźców pędzących w stronę chrustów. Lecz Rudomina największą uwagę poświęcał na razie kieszeniom i sakwom zabitego Moskala.
— Już, zaraz, nie nerwojsia, waszmość — stęknął, starając się zerwać z szyi szczerozłoty chrest. — Ot, trzyma jak bękart bladzi!
— Ogarną nas! Uchodzimy!
— A paszoł ty w buraki!
— Antoszek, pilnuj Moskala! — warknął Dydyński, podjeżdżając do boku Rudominy, a potem schylił się, chwycił go za nakarczek, potrząsnął.
— Moskale! — ryknął mu nad uchem. — Mam waści zostawić?!
Moskale byli tuż-tuż. Pędzili z szablami w rękach, pewni zwycięstwa.
Dydyński zdzielił Rudominę płazem szabli w nakarczek, poprawił mocniej, widząc, że tamten ciągle szarpie się z opornym łańcuchem.
Pan Michał zerknął w tył na krótką chwilę.
— A żeb ty ocipiał! — jęknął.
— Jegomość, uciekamy! — zaintonował płaczliwie Antoszek. — W plen nas wezmą, a mnie ze skóry obłupią, żem naszczał i szczekał na Hoduna.
— W konie! — zgodził się wreszcie Rudomina.
Wskoczył na kulbakę, nie używając strzemienia. W pełnej zbroi — wyczyn godny Zawiszy Czarnego albo Powały z Taczewa.
Dydyński popędził Moskala sztychem szabli.
— Ruszać! Nie ma czasu!
Gnali do swoich, czując oddechy moskiewskich wierzchowców. Pędzili, jakby na karku siedziała im śmierć. I niemal cudem wymknęli się z matni. Dydyński miał nadzieję, że Moskale uderzą za nimi na polskie chorągwie, ale ci zatrzymali się w połowie pola, a potem — poczęli wolno wracać do swoich.