Die 31/21 decembris
Obóz wojsk Dymitra pod Nowogrodem, o świcie
— Mości panie, przez munsztuk trąbili!
Dydyński zaplątał się w baranicę, odrzucił ją wściekły, chwycił pas z szablą. Zapiął go na zbroi, potem podciągnął szablę i przełożył pierwsze kółko przez hak, tak by wisiała pionowo.
— Panie Nieborski! Na koń!
Niepotrzebnie wołał, pocztowy był już na zewnątrz. Kiedy Jacek wyszedł na mróz, czeladź podprowadziła Hetmankę i podjezdka. Borek dopiął sprzączkę nachrapnika, odrzucił tybinki, dociągnął oba popręgi z całej siły.
Dydyński wbił stopę w strzemię, chwila i siedział w kulbace, chwycił wodze. Borek wciskał husarskie skrzydło w tuleję pod tylnym łękiem, poklepał konia po zadzie.
— Można ruszać!
— Panie pocztowy, gotowe?
— Wszystko gra!
Dydyński podjechał do Nieborskiego, wyciągnął jego pistolet z olstra. Kurek był odciągnięty, panewka podsypana, opuszczona. Uśmiechnął się i klepnął kompana po ramieniu.
— Odpuszczasz?
Pocztowy milczał przez chwilę.
— Wszystko i na wieki wieków! — mruknął wreszcie.
— W konie!
— Pomagaj Bóg, dobrodzieju.
— Służba! Po sławę i chwałę!
Wyjechali na obozową ulicę zatłoczoną ludźmi i końmi. Kafarki i latarnie rzucały krwawy blask na husarskie napierśniki i zdobione kamieniami blachy końskich uzd.
— Czwórkami marsz!
W ciemności Dydyński bardziej poczuł, niż zobaczył, jak z lewej strony dołącza do niego Przybyłowski, z prawej Rudomina i Aniołowicz.
Szli na wojnę, na bitwę, rozparci w kulbakach jak na biesiadę, pod niebem pełnym gwiazd.
Obóz pełen był szczęku broni, nawoływań, blasku latarń i ogni. Z tyłu maszerowali hajducy wojewody w magierkach z zawadiackimi piórami, pewnie zrabowanymi z jakiejś ptaszarni w bojarskim dworze. Na ramionach nieśli arkebuzy, w lewym ręku trzymali tlące się lonty. Za nimi podążali Niemcy, potem chorągwie kozackie i petyhorskie. Aż wreszcie artyleria i semeni dworscy.
Za bramą zatrzymywali się czwórka za czwórką. Podbiegali do nich pachołkowie Dymitra, przynosząc długie na siedem i pół łokcia drzewka, czyli kopie zwieńczone czarno-żółtymi proporcami. Dydyński chwycił swoją, podniósł i wsunął dolną część w tok zwieszający się z przedniego łęku.
— Dalej! — zakomenderował Gogoliński. — Stawać w ordynku.
Kłusem, potem rysią szli na swoje miejsce.
— Jeszczeeee! Stój już!
Husaria zamarła niczym żelazny mur naszpikowany drzewcami kopii, zjeżony murem skrzydeł i lasem proporców. Środek szyków. Polski huf walny. Zaszczytne miejsce dla carskiej roty husarskiej. Przecież to oni mieli teraz szarżować, obalać własnymi piersiami niczym taranem wrogów carewicza i Rzeczypospolitej. Koniec z błotem. Koniec ze szturmami moskiewskiego chlewika. Doczekali się!
Ramię w ramię w bitewnym szczęku, w wyciszonym przez śnieg grzmocie kopyt stawały roty husarskie, petyhorskie i kozackie. Stanisława Mniszcha czarna, pana Fredry żółta, Szczuki błękitna. Sześćset koni. Srebrzysty mur zbroic obramowanych złotawymi mosiężnymi okuciami, które błyszczały w promieniach wschodzącego słońca niczym rój gwiazd. Chmura srebrzystych skrzydeł na tylnych łękach, niby u aniołów.
— Skrzydłowi na miejsca!
Czterej wybrani towarzysze przejechali przed frontem roty. Zajęli pozycje na obu krańcach chorągwi, aby potem w czasie szarży spychać do środka pędzących cwałem husarzy i zwierać w ten sposób szyki, lub też przeciwnie — rozjeżdżać się, rozluźniając je, gdyby znaleźli się na wprost przygotowanych do strzału dział i rusznic moskiewskiej piechoty.
— Zajeżdżający w tył!
Przybyłowski i Sienieński złożyli kopie, zrobili w tył zwrot, przybili braterski uścisk dłoni i odjechali na swoje miejsca. Jeszcze raz zawrócili konie, stając za plecami husarzy. I z cichym sykiem dobyli szabel. Dydyński poczuł dreszcz. Między ostrzami zajeżdżających a plecami pocztowych i towarzyszy szczerzyła zęby śmierć.
Jesteśmy szlachtą — solą ziemi. Dumą Rzeczypospolitej. Szablą i mieczem Litwy i Korony. Po to nas matki wydały na świat. Ojcowie nauczyli szabli, a łomot końskich kopyt tulił do snu.
Nie będzie tchórzy. Każdego, kto spróbuje uciec, spotka śmierć. Zajeżdżający zastrzeli go, zarąbie jak wściekłego psa.
Wojska Samozwańca stawały w ordynku. Na środku w hufie przednim husaria. Za nimi bojarzy Massalskiego i piechota wojewody. Na prawym rogu, czyli skrzydle, konni semeni, Dońcy na bachmatach, zielona i szara zaporoska piechota ze spisami.
Na lewym — lżejsze polskie znaki. Chorągwie jazdy kozackiej, która poza nazwą nie miała nic wspólnego z Zaporożcami, bowiem służyła w niej szlachta. Petyhorcy w kolczugach i misiurkach. Roty Kruszynina, Bylińskiego i Adama Dworyckiego. Za nimi konni ochotnicy Ratomskiego. Zaporożcy i chorągwie Moskwy. Gromada strzelców i regiment Niemców wojewody Mniszcha.
Krzyki, kwik koni, brzęk metalu, chrzęst opuszczanych kurków, wszystko uspokajało się powoli. Zapadła cisza przerywana chrzęstem śniegu. Stali ramię w ramię, trzymając w prawicach kopie; wiatr szeleścił morzem proporców nad ich głowami.
Nagle łomot kopyt, prychanie wierzchowca. Dymitr wyjechał przed żelazny szereg blady, w kirysie husarskim, z narzuconą karmazynową ferezją. Bez czapki. W jego oczach płonął ogień.
Hetmanka drgnęła. Rzuciła łbem, zagrzebała nogą w śniegu, dumna jak księżniczka, bo przystrojona barwną forgą.
— Stój — rzekł Dydyński. — Jeszcze się doczekasz, mościa panno.
Dymitr zatrzymał kapryśnego, drobiącego nogami turka przed szeregiem husarii. I skłonił się nisko, niemal uniżenie.
— Mości panowie bracia! — zakrzyknął. — Nadszedł czas sądu, dzień zapłaty! Za moją krew i krzywdę. Za poniżenie ruskiego ludu i prawosławnej Moskwy. Oto nadchodzą wojska Godunowa! Krwawego tyrana, tatarskiego raba, zdrajcy i krzywoprzysięzcy! Oto nadchodzi wasz dzień. Idźcie w bój i czyńcie, do czego żeście powołani jako szlachta. Sława tylko prowadzi człowieka prosto do niebios. Tak więc chwyćmy za broń i mężnie, radośnie — z nami Boża pomoc i błogosławieństwo — uderzmy na wiarołomnych zdrajców, łamiących ludzkie i boskie prawo. Nie bójcie się, że jest ich więcej; pole bitwy nie należy do tego, kto silniejszy, lecz do tego, kto mężniejszy i bardziej cnotliwy, czego wiele przykładów znajdujemy w dziejach wojen i bitew. Mnie nie opuszcza nadzieja odzyskania dziedzictwa ojców moich, a was czeka nieśmiertelna sława, ze wszystkich nagród — najbardziej słodka.