Выбрать главу

Okrzyk dobył się z setek tysięcy gardeł. Husarze podnieśli w górę kopie, zatem Dydyński też podniósł — co, miał być gorszy?

A Dymitr już gnał — prosto ku lewemu skrzydłu. Za nim pędził wojewoda, Dworycki i kilku pachołków.

— Waszmościowie, niechaj każdy z was wyjmie grosza, szeląga albo dienieg — rozkazał Gogoliński. — Rzućcie je w śnieg, śmierci na pohybel. Po bitwie każdy weźmie swoją monetę. I wtedy okaże się, komu dopisało szczęście.

Jacek ze ściśniętym sercem sięgnął do mieszka. Inni rzucali grosze; on cisnął całego orta. Moneta poszybowała w dół, między końskimi kopytami. Spadła na śnieg, powoli, jakby Fortuna zastanawiała się, czy pozwoli jej upaść awersem zguby, czy też rewersem zwycięstwa dla pana stolnikowica.

Dydyński podniósł wzrok. Mścisławski szedł od zamrożonych pustyń. Nadciągał z ogromną chmarą moskiewskiego wojska od rzeki Uzruj przez zamarznięte rozlewiska.

Z daleka armia kniazia przypominała raczej tatarską ordę niż regularne wojsko. Moskiewscy nie znali szyków — sotnie stawały w luźnych kupach, jak ordyńcy, z grubsza tylko przypominających najeżone ostrzami roty polskie. Mścisławski podzielił wojska na trzy pułki. Wielki, idący środkiem, oraz prawej i lewej ręki. Dydyński był ciekaw, czy tak samo stawali dziadowie kniazia pod Orszą.

W pierwszej linii pułku wielkiego ciągnęły chorągwie dworian i bojarów. W drugiej szli strzelcy z armatami, Kozacy i Tatarzy astrachańscy. Za nimi cisnęło się mrowie pieszego luda — chłopi pososzni, poczty Mścisławskiego, sotnie Dońców. Pułk prawoj ruki złożony był tylko i wyłącznie z konnych — dworian, Kozaków, pewnie i dzieci bojarskich. Zbijał się w różnokolorowy tłum ludzi i koni przetykany srebrzystym poblaskiem zbroic. Pułk lewoj ruki wyglądał dostojniej — pewnie znalazły się tam drużyny Mścisławskiego i Dymitra Szujskiego, poczty kniaziów, diaków i bojarów. Zmrużywszy oczy, można było dostrzec złotawy blask szmelcowanych i pozłacanych zbroic, kolczug i bechterów.

— Panie Ostromęcki — zakrzyknął Dymitr — poczynaj, waść, pierwszy w imię Boże!

Starszy nad armatą przyłożył lont do zapału Panny. Syk prochu na zapale! Niski, suchy grom wstrząsnął powietrzem. Konie husarzy szarpnęły łbami.

Kula poszła wysoko, rąbnęła w pole między wrogimi armiami, wzbijając fontannę śniegu.

— Przechędoż lufę szwabrą! — zakrzyknął Ostromęcki. — Przekłuj zapał!

— Mości panie Massalski, bracie i przyjacielu! — zagrzmiał Dymitr — poczynaj, waść, pierwszy na pułk prawoj ruki.

— Ruszaaaaj! W imię Boże!

Chorągwie lewego skrzydła drgnęły i poczęły coraz szybciej iść po zaśnieżonym polu. W pierwszym rzucie rota petyhorska Nieborowskiego. Za nim bojarzy Rubec-Massalskiego i garść Dońców. Dydyński widział, jak nabierali pędu. Szli kłusem, w lśniących kolczugach i juszmanach, w płaskich misiurkach, z kopiami uniesionymi do góry.

A na przestrzeni dwustu kroków rotmistrz zakomenderował skok. Chorągiew petyhorska wyrwała do przodu, poszła jak wicher, niby ława wyciągniętych kopii, pochylonych łbów, koni pędzących po zaśnieżonym, zamrożonym polu!

Ruszyli cwałem na Moskwę. Na pułk wielki jak morze, nieskończony, nieogarnięty. Dydyński zacisnął rękę na kopii, ściskał coraz mocniej i mocniej…

Chorągiew Nieborowskiego wpadła na Moskali jak rozpędzona lawina. Przeorała pierwsze szeregi, a wtedy lodowaty wiatr przyniósł trzask łamanych kopii, śmiertelny kwik koni, brzęk szabel, ryk walczących. Bojarzy idący za Lachami wpadli w odmęty, zginęli jak w otchłani, razem z Kozakami.

Zakotłowało się na lewym skrzydle. Husarze pokręcili głowami.

— Przepadli! — jęknął Rudomina. — Toż na śmierć poszli. Boże im pobłogosław!

Ale to nie była prawda. Nagle z zamętu, przebijając się przez zwichrzone szeregi Moskwy, wypadła prawie cała rota petyhorska, bez kopii, z szablami w rękach, odskakująca po ataku na wroga.

Moskale pędzili za nią luźnymi gromadami, bez szyku, bez porządku. A jednak przerażający samą swoją liczbą. Pędzili, myśląc, że to koniec, klęska.

I srodze się zawiedli.

Dworycki machnął buławą, podprowadził kolejne dwie roty ku bitwie. Wskazał cele i skinął na trębacza. Padł sygnał do szarży. Chorągwie Kruszynina i Bylińskiego — jedna kozacka, lekka, bez pancerzy, druga petyhorska — ruszyły naprzód stępa, kłusem, złożyły kopie i rohatyny, a potem poszły galopem na Moskala jak zrywające się do lotu stado żurawi. Szli pochyleni w kulbakach, na rozpędzonych koniach, rozrzuceni szeroko, aby ogarnąć za jednym zamachem całą watahę wojska Mścisławskiego.

Łoskot, krzyk, trzask łamanych kopii!

Zderzyli się!

Zmietli przeciwnika jak pancerna lawina, pognali z powrotem. Z drugiej linii skoczyły im na pomoc bojarskie poczty i sotnie kozaków. A wtedy Dworycki rzucił w bój swoją własną rotę petyhorską, za nią dworian Dymitra, Dońców i chorągiew Nieborowskiego, która zdołała już otrząsnąć się i stanąć w szyku po odskoku.

Burza rozpętała się na lewym skrzydle, w zamęcie na śniegu pomieszali się zwycięzcy i zwyciężani, Kozacy, Dońcy i Moskale. Bojarzy i dworianie nacierali z furią, cięli szablami, rąbali czekanami z koni, osłaniając się kałkanami i tarczami od ciosów polskich szabel. Ale rozerwać szyku chorągwi nie zdołali!

Co chwila rozbrzmiewała trąbka — znak, że któraś z rot traciła zwartość, rozproszona moskiewską furią na większe lub mniejsze partie. Wtedy Polacy zawracali konie w miejscu, odskakiwali o trzysta, czterysta kroków, formowali się, zbijali w trzy albo cztery szeregi, podczas gdy pozostałe roty brały na siebie ciężar powstrzymania Moskali. A potem szarżowali znowu, bijąc luźne kupy kozackiego hultajstwa, wbijając kolejny klin w armię Mścisławskiego. I coraz bardziej mieszając jego szyki.

Dworycki, pokryty krwią, z gębą czarną od prochu, przyskoczył do Dymitra jak diabeł wyrwany z piekła.

— Wasza Carska Mość! Wspomóż lewe skrzydło. Moskale ustępują! Wyślijcie posiłki, zepchniemy ich na pułk wielki i pójdzie wszystko w diabli!