Выбрать главу

Paradne! Z równym skutkiem mógłby odbijać piorun kapeluszem. Długie na dziesięć łokci drzewce wbiło się w jego bok, przeszło jak błyskawica na drugą stronę ciała, zmiotło z konia, obaliło… I pękło.

Podniósł się brzęk, krzyk i jęki, kiedy sięgnęli po szable. Dydyński usłyszał dźwięczenie jakby tysiąca kowalskich młotów i sam, mając strzemię w strzemię towarzyszy, wpadł na Moskali. Pierwszemu, którego minął w przelocie, podbił rękę z szablą, zbijając cięcie, następujący za nim Nieborski chlasnął wprawnym ruchem w bok, zwalił wroga z kulbaki. Jacek osłonił się przed ostrzem drugiego, ciął mocno po karwaszu i poszedł dalej, zostawiając bojara pocztowemu, który wykończył go równym cięciem w łeb, aż zadzwoniły blachy misiurki pod ostrzem.

Rąbali Moskali z wprawą zawodowych żołdaków. Dydyński i Nieborski. Mistrz i uczeń. Ten pierwszy zbijał cios, ciął po rękach, dłoniach, odbijał szable, blokował cięcia, a następujący za nim Nieborski rąbał z rozmachem po łbach i ramionach. Pan zaczynał — sługa kończył.

Za trzecim razem pachołek zachwiał się w wierze, ręka zadrżała mu przy cięciu. Bił i ciął za Dydyńskiego… Tego, co posiadł Anastazję. Jego westchnienie, jego miłość! Lecz nie mógł zostawić pana, nie mógł przestać pilnować mu pleców. Mścił się w piorunowych cięciach, w morderczych ciosach z konia, w podstępnych błyskach szabli. Za nią! Za tę bezradną miłość, która mąciła mu w głowie jak diabelski sukub.

Moskale prawie nie stawiali oporu. Ducha oporu nadwątlonego przez husarskie kopie wygasiły polskie szable. Już tu i ówdzie dało się słyszeć: Pożałuj! Ustępowali, pozostawiając wał trupów końskich i ludzkich, wstrzymywali konie, zwracali ku strzelcom i piechocie.

A potem sotnie w popłochu runęły ku swoim. Poszły w ostatnim rozpaczliwym cwale przez krwawe pole, by — zaufawszy kopytom końskim — ujść pogoni.

Nie mieli szans, bo nie ścigali ich szwedzcy rajtarzy ani cesarscy kirasjerzy. Nie Turcy ani Kozacy. Za Moskalami gnali Polacy na śmigłych wierzchowcach, zrośnięci z końmi na dobre i na złe.

Dla Moskwy koń był tylko stworzeniem bożym, zwierzęciem, rzeczą i przedmiotem. Dla Lachów częścią życia. Ich towarzyszem, kompanem, przyjacielem, bo przychodzili na świat w kulbakach. A koński galop i cwał kołysały ich lepiej niż kołysanki matki. Bez koni nie żyli, nie byli, nie zwyciężali. Rodzili się, aby być kawalerzystami, a umierając, pili ostatni toast w kulbace. A jak świat światem nie było Polaka bez konia, konia bez Polaka…

Lachy musieli wygrać w tej gonitwie śmierci. I zwyciężali, dojeżdżając Moskwę w biegu, tnąc dworian, sługi i bojarów po łbach, kołpakach i karkach, rąbali po plecach, stając w strzemionach, łapali wodze koni, chwytając niewolników, strzelali z pistoletów.

Dydyński popuścił wodze Hetmanki. Całym ciałem chłonął pęd konia, czuł, jak klacz pręży nogi i mięśnie, dobywa wszystkich sił, a wreszcie dochodzi do boku pierwszego moskiewskiego konia, spina się, rwie do przodu i dościga go.

Pierwszego dworianina zmiótł cięciem w szyję osłoniętą czepcem misiurki. Wyprzedził rozpędzonego konia, skręcił w bok i kolejnego rąbnął w kark. Trzeciego ciął po ramieniu, czwartego chlasnął w ciemię, aż zakrwawiony kołpak potoczył się pod kopyta wierzchowców…

Z tyłu rozległy się trąbki wzywające do powrotu. Dydyński, Rudomina, Przybyłowski i inni poczęli ściągać wodze, odchylać się do tyłu. Pędzili wprost na moskiewskich strzelców i piechotę pososzną. Z dala widzieli dymki strzałów, słyszeli suchy trzask samopałów, niski i głuchy grzmot armat.

Wracali zdyszani, zbierali się pod sztandarem na mokrych, pokrwawionych koniach, stawali w szyku — każdy obok sąsiadów, skrzydłowi po bokach, zajeżdżający z tyłu.

— Czoło na mnie! — zakomenderował Gogoliński. — Uciszyć się! Równać kolano z kolanem!

Chorągiew zbiła się w cztery szeregi, ścieśniła szyki. Obok gotowały się do nowego ataku roty Mniszcha i Szczuki.

— Szable w dłoń! — zakomenderował porucznik. — Dalej maaaarsz!

Ruszyli znowu, ramię w ramię, bez kopii, bo potrzaskały się w pierwszym starciu z wrogą jazdą. Z szablami i koncerzami w dłoniach.

— Kłusem marsz! Daleeeeej!

Szli na strzelców, za którymi schronienia szukały resztki dworian pułku wielkiego.

— Równaj! Prosto! Dalej marsz!

Ruszyli galopem. Pędzili po zakrwawionym polu, tratując ludzkie ciała, przestępując po brązowawych smugach wyrzuconej spod śniegu ziemi, będących śladami po armatnich kulach.

Moskiewska piechota rosła w oczach. Szeregi brodatych strzelców i wilczych czap, najeżone lśniącymi lufami samopałów i piszczeli.

— Skokieeeem! Dalej marsz!

Poszli w cwał, równo jak po linii. Pochylili się w kulbakach.

— Bij Moskala!

Sto kroków jeszcze! Jeszcze pięćdziesiąt, a położyliby ich mostem pod impetem rozpędzonych ludzi i koni!

A wtedy… Wstęga ognia przeleciała wzdłuż sotni strzeleckich, kule zaświergotały tuż obok husarzy, przeszły niespodziewanie jak rój jaskółek przez ludzi i koni. Po lewej krzyknął człowiek, ktoś zwalił się z kulbaki, odstał postrzelony koń.

— Ścieśniaj! Równoooo!

Skrzydłowi zepchnęli konie do środka.

Już, już byli u celu!

Dydyński widział blade, brodate twarze Moskali. Ich malinowe proporce i chorągwie z wizerunkami cerkiewnych świętych i aniołów.

Strzelcy rzucili się w tył. Na dwadzieścia, może trzydzieści kroków przed husarią odstąpili w szalonym pośpiechu.

I odsłonili to, co skrywało się za ich plecami. Kolczastą linię hiszpańskich kozłów zjeżonych naostrzonymi drągami!

Nie było czasu, aby zatrzymywać konie. Ktoś wrzasnął, inny jęknął. Dydyński tylko dał mocno Hetmance ostrogami po bokach.

I skoczył!

Nad zaostrzonymi balami…

Najpierw zdało mu się, że to koniec. Potem, że jego klacz nie przesadzi zapory. Wreszcie, że zwali się na śnieg z takim impetem, iż zadrżą wieże Nowogrodu.

Ale Hetmanka przeszła!

Przeszedł podjezdek Nieborskiego. Cisawy rumak Przybyłowskiego, kasztan Rudominy… Przeszły turki i polaki, konie i klacze, kobyły i wałachy…