Выбрать главу

Czyjś rumak wyłamał się o krok, omal nie nabił na kolce.

Inny wpadł z kwikiem na ostre drągi, stoczył się po drugiej stronie, wierzgający, zakrwawiony…

Płynęły przez powietrze, jakby nagle wzniosły się na husarskich skrzydłach.

A potem spadły na strzelców z takim impetem, że w jednej chwili stratowały, położyły mostem całe dziesiątki Moskali. Zmiażdżyły uciekających, zmieszały ich ze szczętem.

Podniósł się wrzask, ryk, rżenie koni. W jednej chwili zwarta masa strzeleckiej piechoty rzuciła się w tył, naparła na linię pososznego chłopstwa, poczęła rzucać się, dusić, przebijać na tyły, by tylko uciec z piekła, jakie zgotowały jej husarskie chorągwie.

Dydyński znalazł się pośrodku wielkiego tłumu uciekających. Rąbał śmiało po łbach, rękach i ramionach. Bił w plecy, rozjeżdżał i tratował plebs, co śmiał stanąć na drodze jaśnie wielmożnego pana. A obok ramię w ramię taki sam zgiełk czynili inni Dymitrowi husarze i pocztowi.

Szyk wojsk moskiewskich pękł w jednej chwili. Pułk prawej ręki bity i naciskany przez Kozaków i petyhorców, spychany na środek zgrupowania pękł i rozleciał się w strzępy, te zaś rozpadły się na grupy i watahy uciekających.

Moskiewscy strzelcy pędzili na północ, obalając i tratując Kozaków, pchając przed sobą chołopów, którzy widząc, co się święci, wzięli nogi za pas.

Mścisławski chciał jeszcze skupić wokół siebie ludzi, bił po łbach buławą, krzyczał i pomstował. Darł się, klął od ostatnich, dopóki nie ogarnęli go petyhorcy. Na czele pędził z rohatyną w dłoni Adam Dworycki na karoszu. Widząc moskiewskiego wojewodę, opuścił ostrze, wziął drzewce pod pachę i skoczył — sam jeden w stronę kniazia.

Moskale wrzasnęli, skoczyli bronić wodza. Dworycki spiął konia ostrogami, szarżując z nastawioną włócznią, jednym wprawnym ruchem przełożył rękę ściskającą drzewce — chwycił je od góry, ścisnął mocno.

I w jednej chwili zmiótł z kulbaki pierwszego bojara!

Rozluźnił uścisk, pozwalając, by drzewce pochyliło się w dół, wbite w spadające ciało; sam impet galopującego konia wyrwał je z powalonego. Dworycki zakręcił nim młyńca w przód — obrócił w ręku. Chwila i trzymał rohatynę w górze, w pozycji dobrej do pchnięcia, jak i do rzucania.

Gnając jak szalony, dopadł drugiego Moskala. Pchnął i wysadził z terlicy, poluźnił uścisk, wyrwał broń z ciała…

Widząc nadciągającą kupę Moskwicinów, rzucił! Całą mocą okrzepłego w bojach ramienia wyrzucił rohatynę w stronę wojewody.

Trafiłby, gdyby chwilę wcześniej bojarzyn w pozłacanym bechterze nie zasłonił mu widoku. On to przyjął na szyję impet uderzenia, runął z kulbaki jak dąb na ziemię. Dworycki schwytał jego konia, ale Mścisławski już uszedł. Chciał jeszcze wołać, wzywać swoich do opamiętania, kiedy w zamęcie dopadł do niego Przybyłowski, ciął z zamachu prosto w czaszkę. Rozwalił obszywany perłami kołpak, chlasnął przez łeb; nim poprawił, koń zapadł mu się w jamę, kwiknął, zaczął się rozpierać, a potem dostał berdyszem po przednich nogach i zwalił się z kwikiem na zdeptany śnieg.

I to był koniec. Moskiewska armia rozlała się po stepach i zamrożonych polach Desny niczym złowroga rzeka, która na wiosnę wyrywa się z koryta. Nikt już nie wstrzymał jej pędu. Bojarzy i dworianie zawracali konie i umykali, czując na karkach oddech polskich koni, carscy strzelcy rzucali piszczele, Kozacy spisy. Dońcy, Tatarzy i Kałmucy umykali co tchu — byle za rzekę, do zbawczego lasu, za Desnę. Wmieszani w tłum Lachy i Zaporożcy siekli na wszystkie strony, gęsto powalając nieprzyjaciół.

Basmanow, widząc, co się dzieje, wypadł na czele strzelców z miasta, przeszedł mimo szańców Ostromęckiego, przemknął przez obóz, paląc wozy z sianem, i poszedł — prosto przez nadrzeczne łęgi i mokradła za uciekającym Mścisławskim, pozostawiając jednak w grodzie załogę.

Dydyński pędził z innymi, oddalił, od swoich w szaleńczej pogoni. I gnał tak aż do chwili, kiedy jego koń kwiknął i zaczął ustawać.

A kiedy szlachcic wstrzymał go, powoli, jakby we śnie, padł na przednie nogi.

Dydyński krzyknął. Hetmanka zwaliła się na bok. I tak już pozostała.

Die 31/21 decembris

Pola pod Nowogrodem, nad rzeką Uzruj

Godzina jedenasta przed południem

Bitwa była skończona.

Pozostały po niej krwawe ciała na brunatnym, wydeptanym śniegu. Skowyczący ranni, dobijani przez zwycięzców lub odnoszeni przez czeladź do obozu Dymitra. Jeńcy proszący o wykup albo miłosierdzie, padający na kolana i bijący czołem przed carewiczem Dymitrem, jak zwykle łatwo wybaczającym odstępstwa i zniewagi. Pozostały wystrzelone działa, szable i pałasze leżące na śniegu. Pozostał strach w moskiewskich sercach, tryumf w polskich.

I to, co najgorsze dla każdego szlachcica — kawalerzysty, okrutny plon ludzkich zmagań i szaleństw — konie polskie leżące na śniegu po ostatniej szarży. Ranne, okulawione, porąbane, pocięte, okaleczone, postrzelane. Jedne spoczywające z martwymi, rozwartymi oczyma, inne rżące, z nogami połamanymi od armatnich wystrzałów, dygocące w kałużach krwi, patrzące błagalnie na przerażonych panów. Nabite na ostrza pik i rohatyn. Porąbane na krwawe strzępy ciosami okrutnych moskiewskich berdyszy na długich styliskach. Prawdziwi bohaterowie zwycięstwa husarii, petyhorców i polskich kozaków, którzy zapłacili za to cenę o wiele wyższą niż wielcy panowie.

Towarzysze i pocztowi stawali nad nimi drżący, ze łzami na policzkach. Zrzucali czapki i misiurki, zdejmowali szyszaki ozdobione piórami. Niektórzy podpierali wiernych towarzyszy broni, myśląc, że może jeszcze poderwą się na nogi. Inni szlochali, bili zwierzęta nahajami — nie z zemsty, z rozpaczy — łudząc się, że jeszcze nie wszystko stracone i zmuszą je do powstania. Inni krzyczeli, żegnali się i modlili. Czekali na cud, lecz on nie następował. I wreszcie nadchodziła ta straszna chwila, że trzeba było rozpiąć napierśniki i popręgi, rozluźnić podogonia, paski podgardla, buńczuka i nachrapnika. Zdjąć z konia uzdę, kulbakę, czaprak. A potem — Boże! — skrócić jego mękę.