Выбрать главу

Przez całe pole niósł się trzask wystrzałów. Jeden, drugi, trzeci… Kończone szlochem, ciszą albo krzykiem. Strzał pewny, ostateczny — w głowę, w ucho albo jak kto woli — we wgłębienie nad pięknym okiem.

Tak oto kończyły konie. Duma i chwała Rzeczypospolitej, co będzie jaśnieć na ziemskim firmamencie, póki ostatni szlachcic nie położy się do grobu. Okrutna śmierć po szlachetnym życiu, młodości spędzonej na stepach Rusi Czerwonej i Wołynia, na rozległych przestrzeniach Podola, łąkach Małej i Wielkiej Polski, ugorach i poletkach mazowieckich zaścianków. Po służbie w szyku, obrotach frontem i po koniu, skrzydlatej husarskiej chwale i splendorze. Kula z krócicy odeśle dumnego wierzchowca w nicość, bo jak gadają jezuici i księża, zwierzę nie ma duszy.

I taka właśnie żałość, ból i strata ugodziła teraz pana Dydyńskiego boleśniej niż najostrzejsza moskiewska szabla.

Jak stał, w husarskiej zbroi runął na śnieg, przypadł do boku Hetmanki, podniósł drgający łeb, wpatrzył się w oczy pełne bólu.

— Hetmanka! — krzyknął rozpaczliwie. — Nie! Nie tak! Nie padaj, proszę!

Koń żył, unosił nieco łeb, zarżał głucho, z bólem. Dydyński próbował dźwignąć klacz z ziemi, podeprzeć ją barkiem, unieść na ramionach… Na próżno.

Niemal nie widział krwawej rany na piersi, miejsca, gdzie musiała uderzyć kula z hakownicy — nie dostrzegał jej ujścia, musiała zatem znajdować się w sercu, a może pod nim?

Z Hetmanką stało się to, co z większością polskich koni w szarży. O ile strzały nie rozwaliły im łbów, nie pourywały nóg czy kopyt, nawet śmiertelnie ranne wierzchowce dotrzymywały kroku towarzyszom, aby paść dopiero kilka chwil po szarży. Stąd właśnie brała się owa legenda powtarzana wśród Niemców i Szwedów, że jazda Rzeczypospolitej była nieśmiertelna, bo czasem po oddaniu salwy nikt nie wyłamywał się z szeregu, a konie szły dalej cwałem, choćby kilka chwil później połowa miała paść przeszyta kulami na wylot.

Ale jakie to miało znaczenie…

Zabili mu Hetmankę! O Boże! Na zawsze. Tę, którą znał od źrebięcia, na której grzbiecie przemierzał zielone pola i góry Ziemi Sanockiej i Przemyskiej… Tak prosto, tak głupio, od kuli moskiewskiego strzelca.

Ujął jej wierny szeroki, krótki łebek, podniósł w górę, wsparł ramionami, nie bacząc na to, że plami przeszywany żupan i karwasze czerwoną końską krwią i śliną.

— Nie tak — jęknął. — Nie tak to miało się skończyć.

Z tyłu rozległ się chrzęst śniegu. Nadjechał Nieborski na podjezdku i Borys na Myszatym.

— Jegomość, co wam?! — zakrzyknął pocztowy.

— Pytaj, co jej, kpie! — wrzasnął Dydyński. — Ubili Hetmankę! Moją… moją…

Łzy popłynęły mu po obliczu.

Nieborski obejrzał konia, przeżegnał się, a potem zdjął szyszak husarski.

— Mości panie, nic nie poradzimy. Dostała pod serce. Żywot jej przebiło…

— Wiem, głupcze! Sam to widzę.

— Nie gorączkujcie się, mospanie. Niech się nie męczy. Kończyć trzeba — rzekł prawie szeptem.

— Kończyć? Co kończyć? Wstawaj! — wrzasnął do konia. — Wstawaj, do diabła! Nic ci nie jest.

Pocztowy położył dłoń na naramienniku pana. Dydyński strącił ją. Wtedy na drugim ramieniu poczuł ciężar wielkiej jak bochen chleba łapy Borysa.

— Nie niepokójcie się, panie szlachcic. Damian praw. Nie przedłużajcie męki, bo ona nie jest Chrystusem.

To samo Dydyński zrozumiał już wcześniej. Podniósł się jak błędny, zatoczył, wspierając o ramię Borysa.

— Ja to… zrobię. Rozumiecie?!

Pokiwali głowami. Dobył pistolet z olstra, przyklęknął przy łbie.

Tyle dni, tyle lat wiernej służby. I taki koniec… Nie w Koronie Polskiej, tylko tu, na moskiewskim, zaśnieżonym polu.

— Oj, Hetmanka, na co ci… przyszło — zapłakał.

Powstrzymując łzy, opuścił kurek na panewkę, podniósł broń, oparł lufę nad okiem Hetmanki, wsunął ją w zagłębienie w czaszce. Dygocąc, nacisnął na spust.

Koło obróciło się z chrzęstem, piryt w zębach kurka strzelił iskrami. Pistolet wypalił!

Źle, do diabła! Dydyński trzymał go dygocącą ręką, źle trafił! Kula zrykoszetowała od końskiej kości, zadając zwierzęciu nowe cierpienia, poszła w górę, obok szyszaka Jacka.

Nieborski aż podskoczył przerażony. A szlachcic wypuścił z rąk rękojeść pistoletu, podniósł rozdygotane ręce do twarzy. I wtedy Borys ujął go za ramię, postawił na nogi. Dydyński nigdy nie przypuszczał, że ten moskiewski niedźwiedź może być tak delikatny i subtelny.

— Wasze błagorodie. Ja to zrobię. Pozwólcie, Jacku Aleksandrowiczu.

Razem z Nieborskim odsunęli szlachcica na bok. Oboleński sięgnął do olstra po własną broń. Pochylił się nad Hetmanką, przyłożył zakrwawionej klaczy lufę do ucha. Strzał zabrzmiał jak grzmot. Łeb konia opadł na zakrwawiony śnieg, a wtedy Borys delikatnym, wolnym ruchem opuścił powieki Hetmanki.

Nieborski rozpinał paski napierśnika i popręg, zdejmował z grzbietu klaczy czaprak i turecką kulbakę, nucąc coś pod nosem.

Dydyński szedł. Po śniegu i błocie, po lodzie potrzaskanym końskimi kopytami. Usłyszał strzał: jeden, drugi, trzeci. Jak pożegnalny werbel, przy wtórze którego rozstawały się z tym światem konie jego towarzyszy. Doszedł do miejsca, gdzie leżał kary koń, rżący, rwący się do wstawania, pełen życia i wigoru. Cóż z tego, że toczył pianę z pyska, skoro nie było nóg. Przednie pęciny miał potrzaskane, połamane, z ran wystawały ostre kości, śnieg nasiąkł czarną, parującą krwią.

A obok krążył z pistoletem Mikołaj Przybyłowski, wstrząśnięty, rozdygotany, podobnie jak wcześniej Dydyński.

— Wilczar! — wołał. — Spokój! Stój! Proszę, błagam…

Koń miotał się rozpaczliwie, bił o śnieg okaleczonymi nogami, próbując poderwać się z ziemi. Przybyłowski nie miał jak przyłożyć mu pistoletu do ucha.

— Borys, pomóż mu!

Oboleński skoczył do konia. Chwycił za szyję, na chwilę użył swej niedźwiedziej siły, aby powstrzymać szalejącego wierzchowca.