— Szybciej! — wyjęczał.
Przybyłowski wpakował lufę pistoletu w ucho Wilczara. Pociągnął za spust.
Głuchy huk. Krew obryzgała im oblicza, pokryła zbroję cętkami. Koń szarpnął się, opadł na śnieg. Już po raz ostatni. Przybyłowski stał nad nim z dymiącym pistoletem. Inaczej niż Dydyński, nie uronił łzy.
— A toś się dosłużył, Wilczar — jęknął. — Do Moskwy mieliśmy wejść, tratować psich, Godunowych synów. Tyś miał mnie donosić do godności. A ja ciebie dochować do późnej starości.
Splunął z furią.
— Patrzcie! — rzekł Dydyński.
Od strony Uzruja szedł smętny kondukt. Konni semeni wojewody prowadzili pod strażą jeńców. Towarzysze polscy, którzy zostali na polu, maruderzy i czeladź podchodzili coraz bliżej, popatrywali.
Przybyłowski nie mógł utrzymać wściekłości na wodzy.
— Psie krwie! — zakrzyknął, rozpoznając brodatych strzelców w szamerowanych sukiennych żupanach. — Ci są, co nam konie postrzelali! Oni nas pozbawili towarzyszy! Bodaj ich jasna krew zalała!
Husarze i petyhorcy poczęli zbliżać się jeszcze bardziej.
— Skurwysyny moskiewskie! — zawołał ktoś. — Płowego mi zabili!
— Mnie Deresza!
— I jak spokojnie idą!
— Sucze syny plebejskie! Wszyscy z jednej kurwy narożnicy!
Strzelcy zwolnili. Dydyński widział ich blade, przerażone oblicza. Bali się iść przez szeregi pałających gniewem Lachów. Wstrzymywali krok, więc Kozacy popychali ich spisami, hajducy popędzali kolbami arkebuzów.
Nie wiadomo, jak się zaczęło. Czy pierwszy wyciągnął szablę Przybyłowski, czy Dydyński? Pan Leśniewski albo Sienieński, a może Borsza albo Powała? Nagle bowiem towarzysze poczęli biec w stronę jeńców.
— Za mojego Wilczara! — zaryczał Przybyłowski i niespodziewanie nawet dla hajduków wojewodzińskich ciął szablą najbliższego strzelca, rozwalając mu ostrzem łeb na pół. — Za nasze konie!
Polacy wpadli na Moskwę jak stado zdziczałych wilków. Hajducy krzyknęli, rzucili się bronić jeńców, zastawiać husarzom drogę czekanami i strzelbami.
Na nic! Już Przybyłowski dopadł następnego, Dydyński ciął z zamachu w ręce osłaniające brodate oblicze. Rozchlastał szyję. A pan Sienieński rąbał po karku umykającego jeńca.
A potem Przybyłowski wbił szablę w żywot kolejnego Moskiwicina. Dydyński zdjął innemu głowę z karku. Powała przebił tego, co krzyczał: Spasi Chryste, pomiłuj anhiele! Leśniewski chlasnął po ramieniu kolejnego, wywlókł go, krzyczącego i szlochającego, z szeregu, rąbał po nogach, ciął na sztuki, a obok dzielnie sekundowali jego dwaj pocztowi.
Bili za końską krew. Za połamane nogi, postrzelone ciała, za szramy na karkach i zadach. Za Hetmankę. Za Wilczara. Za Płowego, Deresza, Złotogrzywka, za Źrebca, Bachantkę, Czarnego, Kasztana… Tu i teraz Moskal był tańszy od konia, a jego krew warta mniej niż wino. Przynajmniej dopóki przerażeni Kozacy, hajducy i wezwani na pomoc Niemcy wojewody nie odpędzili Polaków od niewolników, a raczej nie wyrwali ostatków ze szpon śmierci, gnając na łeb na szyję do obozu.
Krew ludzka mieszała się z końską. A hen daleko, blisko Desny, Dymitr jeździł z płaczem po pobojowisku, błogosławiąc umierających krzyżem. Kazał zebrać łupy, pochować ciała w trzech mogiłach, osobną przeznaczając dla Polaków. Wybaczył znaczniejszym bojarom, którzy z wyciem i płaczem padali mu do stóp, całując kopyta konia i skraj carskiej szaty. Darował winy i przyjął na służbę, bo przecież w oczach całej Rusi chciał być słoneczkiem prawosławnym, Dymitrem wyzwolicielem, który kruszy kajdany i samym swym obliczem uszczęśliwia lud i poddanych.
A kiedy dzwony w obozowej cerkwi biły na pogrzebie znaczniejszych Moskali, z lasów i zaśnieżonych zarośli nad Desną wypadały całe gromady moskiewskich chołopów i rabów. Przekradali się na pole bitwy, na którym nie było już co grabić.
Chołopi nie przyszli jednak po złoto. Od czasu hołomoru na całej świętej Rusi i Siewierszczyźnie panował głód. Pożądliwe spojrzenia chamów nie kierowały się na szaty i kosztowności, za które zresztą zawiśliby na szubienicy, schodzili się jak wilki do końskiego ścierwa. Rąbali toporami, cięli nożami ciała dumnych polskich wierzchowców, chcąc dobrać się do parującego mięsa, napełnić płachty, cebry i szafliki, zabrać do kurnej kleci pełne torby koniny. I przy okazji zedrzeć skórę i ogon. A kiedy rąbali, ćwiartowali dumę wielkiej Rzeczypospolitej z tak dziką moskiewską zawziętością, że Marcin Bielski albo inny dziejopis wyciągnąć mógłby z tego wnioski co do dalszego losu Litwy i Korony, na drzewach czekały na swoją kolej kruki i wrony. W krzakach zaś czaiły się wiecznie nienasycone wilki, spragnione świeżego ścierwa. Pamiętające uczty, jakie przed kilku laty urządzały na ciałach napuchłych z głodu Moskali.
Die 31/21 decembris
Obóz wojsk Samozwańca pod Nowogrodem
Godzina druga i pół w południe
Anastazja biegła między ludźmi i końmi. Dwa razy omal nie stratowały jej kopyta. Wpatrywała się w zmęczone oblicza husarzy i petyhorców, zaglądała do wozów i lektyk wiozących rannych. Przepychała się między Kozakami i hajdukami.
Szukała Jacka…
Nie było go ani na majdanie, ani na głównej drodze do bramy. Przy łaźniach i karczmach. Ani w pobliżu kwater Dymitra.
Biegła, a potem tylko szła w zabłoconych kowanych trzewikach, zdyszana, z rozplątanym warkoczem, jakby sama brała udział w bitwie. Nie wiedziała, czy pan żyje, czy jest ranny. Wypytywała znajomych towarzyszy z jego chorągwi, pocztowych i pachołków.
Aż wreszcie serce zabiło jej mocniej. Dostrzegła znajomy poczet jadący wolno od bramy. Dydyński siedział na Myszatym, za nim jechał Damian. Dopadła go biegiem, unosząc dół szuby, okrzyknęła, ale nawet nie rzucił na nią okiem. Zmęczona szła obok parującego konia.
— Jacku Aleksandrowiczu, mileńki mój, żyjesz?!
— Hetmanka mi padła. Ustrzelili Moskale, psie syny!
— Nic ci nie jest? Nie ranili cię?
Nawet nie odpowiedział, po prostu machnął ręką, jakby odpędzając natrętnego gza. Nie patrzył nawet na to, że Anastazja grzęźnie i potyka się w obozowym błocku. Ruszył rysią do swojej stancji, obryzgał dziewczynę błotem.