Kiedy zsiadał z konia, rzucił dziewce wodze z taką furią, że skórzany pasek niemal uderzył ją w twarz.
— Jacku… Mości panie… Mój miły… — Nie bacząc na złość szlachcica, Anastazja przysunęła się bliżej, trzymając wodze w ręku, objęła go lekko.
— Dość. Daj mi spokój!
— Dobrze, że żyjesz. Bałam się.
— Nie tak prosto zabić stolnikowica. Wstaw konia do stajni.
Odszedł, jakby była powietrzem.
Potulnie wprowadziła konia do chruścianej stajni. Wyszła przed kwaterę, stanęła pod namiotem towarzyskim.
— Anastazja! Anastazja!
To wołał Damian. Jeszcze w kulbace, kiwał na nią ręką.
— Czego chcesz?
— Dostałem, jestem ranny.
— Gdzie!?
— Pomóż — prawie jęknął. — Przytrzymaj konia. Chwyciła wodze pod czankami, a wtedy przerzucił prawą nogę nad grzbietem i z jękiem opadł na ziemię.
— Borek, weź podjezdka!
Wezwany ciura odprowadził konia, a Damian ruszył do namiotu, kuśtykając.
— Co się patrzysz?! — zapytał z wyrzutem. — Pomóż.
Nie miała ochoty, ale podparła go z lewej. Weszli do namiotu, gdzie Nieborski opadł z wysiłkiem na krzesło i zaraz zabrał się do rozpinania pasków zbroi.
— Pomóż — zajęczał. — Boli.
Pomogła mu rozpiąć naramienniki, obojczyk i płyty napierśnika i naplecznika. Wyzwolony z blach pocztowy pomacał się po lewej nodze, nad kolanem. Sukno szarawarów nasiąkło krwią. Przez chwilę szamotał się z butem.
Pokręciła głową, chwyciła i pomogła zsunąć go z nogi.
— Pokaż.
Podwinął nogawkę, ukazując bladą goleń, kolano i nacięcie.
Anastazja spojrzała uważniej, przygryzła wargi, widząc wąską szramę.
— Ledwie draśnięcie! Nie trzeba zszywać. Co…
Pochwycił ją w ramiona, szarpnął, ale była zwinniejsza. Wyrwała się z objęć, zatoczyła, potrącając lichtarz, który wywalił się z brzękiem.
Nie mogła umknąć, bo Damian okazał się szybszy. Skoczył na nogi — śmiesznie wyglądał w husarskim szyszaku i z jedną bosą stopą — i zagrodził jej przejście.
— Oj, puszczaj!
— Zaraz, pomału, pogadajmy.
— A mamy o czym, mospan Polak?
— Chcę cię prosić o wybaczenie. Za tamto.
Drgnęła, bo nie spodziewała się takich słów.
— Poniosło mnie, miła moja. Nie chciałem. Tu wojna, krew… Jestem sam.
— Co było, spłyło. Nie wróci. Puskaj.
— Jestem ranny, nie zrobię kroku. — Uśmiechnął się blado.
— Nic ci nie jest. Nie udawaj!
— Żeby ja był Dydyński, tobyś mnie hołubiła jak jawnogrzesznica Jezusa Chrystusa.
— On twój pan. Czego chcesz?
— Jemu się wszystko udaje. Dlatego brat go nienawidzi. Dydyński to kochanek Fortuny, więc niepotrzebna mu inna niewiasta.
Zacisnęła wargi i chciała wyminąć Nieborskiego, ale rozłożył szeroko ramiona. Wolała już cofnąć się, niż poczuć jego uściski.
— Mam dla ciebie gościńca. Na przeprosiny.
Sięgnął do pasa, wydobył sznur korali, podał jej na otwartej dłoni, przytrzymał drugą, kiedy zsunęły się z palców.
— Zebrałem trochę kamuszków na służbie — rzekł. — Może i mógłbym sam zostać towarzyszem. Gdybyś chciała rzucić pana stolnikowica i jechać ze mną do Polski, miałabyś jak na bojarskim dworze.
— Schowaj to dla kozackich bladzi, mospanie. Ja, choćbym chciała, nie jestem twoja, ale Jacka Aleksandrowicza.
— To kiń go i chodź ze mną z wolnej woli.
— Wysoko się cenisz. Za wysoko. Bo… kto ty jesteś?
— Obsypię cię całą takimi kamuszkami. Z bojarskich kołpaków je zerwę. Będziesz jak carska córka. Jak kniahini! Bylebyś rzekła mi dobre słowo.
Przymknęła oczy i postąpiła krok do przodu. Myślał, że nagle stał się cud i doczeka się z jej strony uległości.
Pomylił się tak samo jak ci, co brali Nowogród za parszywy kurnik, który rozleci się od jednego wystrzału. Zamiast uścisków doczekał się kopniaka wymierzonego wprost w kostkę lewej nogi, na której nie miał buta.
Jęknął i padł na kolana. Przemknęła wtedy obok — chwycił ją, ale wydarła się z rąk, uciekła z namiotu.
Chciał za nią biec, ale nie uśmiechała mu się gonitwa po błocie w jednym bucie i robienie z siebie jeszcze większego pośmiewiska.
Wrócił do krzesła, obuł się i dopiero wtedy wyszedł przed namiot. O dziwo, Anastazja stała przed chatą. Czekała.
— Złościsz się jeszcze?
— Nie. I nie chcę o tym gadać.
— Szkoda… — brakło mu słów. — Nie gniewaj się.
— Nie gniewam.
Z boku, zza namiotu, nadszedł Dydyński. Już bez zbroi, bez szyszaka, w delii i wilczej czapie. Bez słowa ujął Anastazję za rękę, pociągnął na kwaterę. Dziewka opierała się przez chwilę, ale potem ruszyła za stolnikowicem. Weszli do środka; Damian odruchowo poszedł za nimi. Narażał się na gniew, ale chciał jak gdyby nigdy nic wejść do środka i zająć miejsce przy ogniu. Przeszkodzić w tym, co chcieli uczynić.
Dydyński zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Nieborski usłyszał tylko łoskot zamykanego skobla.
Uśmiechnął się zimno. Splunął i odszedł powoli.
Nowe Lato, die 1 ianuarii/22 decembris
Anno Domini 1605 Roku 7114 od stworzenia świata
Obóz wojsk carewicza Dymitra
Późne popołudnie
Trupy zwożono z pola bitwy przez dwa dni. Polskich nie było dużo, armia Dymitra wykpiła się stratą dwudziestu towarzyszy oraz nieco ponad stu koni i pachołków, w porównaniu z czterema czy jak twierdzili niektórzy — sześcioma tysiącami Moskali i rozwalonym łbem kniazia Mścisławskiego. Jednak ogromna liczba wierzchowców została okaleczona — zwłaszcza w chorągwiach, które starły się z piechotą uzbrojoną w berdysze. W namiotach i chatach obozowych naliczono ponad dwustu rannych — postrzelanych, porąbanych lub stratowanych w czasie boju.
Tak czy owak, zwycięstwo było zupełne, czego dowodem stały się plotki, iż Dymitr Szujski i kniaź Mścisławski, obawiając się gniewu cara, rozpuszczali wieści, że bitwa skończyła się klęską dlatego, iż Lachy przestraszyli ich konie, ubierając się w skóry niedźwiedzi. A przy okazji pomawiali Dymitra o czarnoksięstwo. Jednak nieliczni wzięci do niewoli Niemcy obśmiewali się z tych wieści do rozpuku. Moskowici wszak — jak powiadał Herman Szwarcoch, który był trębaczem w cudzoziemskiej rocie Mścisławskiego — zdawali się w czasie bitwy nie używać rąk, ale wyłącznie nóg.