— Ponadto — ciągnął niezrażony Bełza, a jego dwa długie, błyszczące wąsy zwieszały się niczym lonty od armaty — prosimy starodawnym zwyczajem polskim o jedną darowaną ćwierć, to jest o nagrodę za zwycięską bitwę.
— Płacić zasługi! — darli się ci, co nie widzieli, co działo się w środku.
— Bigosować! — wrzeszczał przepity, warcholski głos, szczęściem inni odciągnęli jego właściciela na bok.
Wojewoda zaczerpnął głębszy haust powietrza, aby rozpocząć dłuższą tyradę, ale kiedy ujrzał nad sobą szczere i nieugięte jak głaz oblicze pana Bełzy, skurczył się o dobre dwa cale.
— Mości panowie bracia — rzekł, siląc się na spokój — ja wiem, że męstwo ma swoją cenę, a waleczność warta jest nagrody. Jednak pragnę przypomnieć, że nikt nie obiecywał wam złotych gór ani kitajskich jedwabi, kiedy zaciągaliście się na tę wyprawę. Dlatego błagam: wytrwajcie! Nie opuszczajcie carewicza, bo cel jego jest wielki, Moskwa. Niezdobyta, niezłamana, pełna złota. Tam. — Wskazał bezkresne zaśnieżone przestrzenie, po których hulał lodowaty wicher. — Tam wasze pieniądze i chwała, jakiej nie doświadczył żaden człowiek.
— Chwałą się nie najemy!
— Czyli, mówiąc krótko, pieniędzy od waści nie dostaniemy — Bełza był twardy jak dąb i biorąc pod uwagę jego postać, równie trudny do przeskoczenia — a może nam waść powiesz, skąd mamy wziąć konie, czeladź i prochy, aby dojść do tej Moskwy?
— Jeśli nie zapłacicie — ryknął Przybyłowski — pójdziemy do związku! Dawajcie zasługi albo sami je sobie odbierzemy!
Podpity szlachcic porwałby się pewnie do szabli, ale Bełza złapał go za rękę i poskromił jak dziecko.
— Stój, panie bracie — rzekł. — Żelazo nieprędko ostygnie, najpierw pogadajmy. I posłuchajmy, co ma do powiedzenia imć pan wojewoda.
— Idźcie do Dymitra — rzekł Mniszech, który najwyraźniej nie mógł znieść ciężkiego wzroku Bełzy. — Poproście carewicza, niechaj was poratuje. On może wycisnąć złoto z Moskali. Do diabła, wybawiliśmy ich z niewoli Borysa Godunowa, najwyższy czas, aby okazali wdzięczność!
— A waść co uczynisz?
— Rozejrzę się za pieniędzmi. Dajcie mi trochę czasu, waszmościowie.
— Nie mamy czasu — warknął Przybyłowski. — Chcemy zasług tu i teraz.
— To co mam zrobić? — zakrzyknął Mniszech. — Sprzedać to krzesło? — Podniósł okryty skórą taboret. — A może zastawić szablę? Proszę — odpiął pas z rapciami i podał Przybyłowskiemu. — Ile waszmość dajesz?
— Pójdziemy do Dymitra — mruknął Bełza. — A waszmość, mości wojewodo, myśl, jak zaspokoić wojsko. Nie przestawaj myśleć. I nie pij, to myśleniu przeszkadza.
Mniszech pokiwał głową, bo czuł się jak oblany ukropem.
— Do Dymitra — rozległy się wrzaski.
— Idziemy do carewicza! — rzekł Bełza. — Odsuńcie się, waszmościowie.
Mniszech nadął policzki i z ulgą wypuścił powietrze. Obrócił się do pachołków, którzy stali obok, a właściwie za nim, przy piecu.
— Pakuj skrzynie, Kacperek!
— Wasza miłość, wyjeżdżamy? — Sługa wpatrywał się weń jak oniemiały. — A dokąd?
— A gdzieżby indziej jak do Polski!
— A Dymitr?
— O, do diabła! Biegnij do niego i powiedz… powiedz…
Die 3 ianuarii/24 decembris
Namiot carewicza Dymitra, kilka chwil później
— …I kazał przekazać — wydyszał Kacperek — że idą! I że konfederacja będzie w obozie!
— Wiem o tym — uciął Dymitr. — Też mam uszy i wszystko słyszę. Co teraz, mości panowie? Co poradzicie?
— Caru gosudaru, Wasze Carskie Błagorodie — rzekł Rubec-Massalski — mam kazać zawołać moich bojarzynków? Jestem ich pewien jak własnej prawicy!
— Nie ma czasu — rzekł z powątpiewaniem Buczyński. — Posłuchajcie!
Cały obóz rozbrzmiewał okrzykami. Głosy zbliżały się, a wraz z nimi chrzęst śniegu pod wieloma — zbyt wieloma nogami, aby mogła to być grupa kilku zuchwalców.
— Bunt trzeba stłumić siłą — rzekł Chruszczew, zginając głowę w ukłonie. — Wezwijmy Kozaków i naszych Dońców.
— Lepiej ich wysłuchać — zaoponował Dworycki. — Tych kilka setek zafajdanych Kozaków prędzej narobi w hajdawery, niż pójdzie bić się z polską husarią we własnym obozie. Musimy kupić czas układami. Nasze roty to na razie jedyny argument w walce z Godunowem!
— Dy-mitr! Dy-mitr! — skandowali buntownicy za cienką ścianą namiotu. — Do carewicza!
— Dawajcie zasługi!
— Dy-mitr! Dy-mitr!
— Wyjdę do nich sam — rzekł blady Samozwaniec. — Co dalej? Co mam robić? Jak ich uładzić?
— Powiesić kilku dla przykładu! — warknął Chruszczew. — Albo to nie przysięgali naszemu carewiczowi jak ojcu Hospodynowi?
— Sam to spróbuj, mości wojewodo! Wyjdź teraz na majdan. Droga wolna!
Chruszczew nie poruszył się nawet, siedział na ławie, łypiąc oczyma spod splątanej czarnej brody.
— Spróbuj, panie, mówić tylko z kilkoma, bo nie przekrzyczysz całego tłumu — rzucił pośpiesznie Buczyński. — Najlepiej sam ich wskaż na początku, aby pokazać, kto tu rządzi. I zaproś do namiotu.
— A potem postrasz, carewiczu nasz najmilszy, okaż majestat i grozę swego imienia — dorzucił Rubec-Massalski. — Niech Lachy wiedzą, że car to nie malowany król z Krakowa!
Dymitr wstał blady, przygryzał i oblizywał wargi. Był cały w strachu.
— Nic wasza miłość nie wskórasz groźbami i krzykiem! — rzucił Buczyński. — Nie z Polakami. Zagrozisz im, to cię rozsiekają szablami. Bierz ich na litość i miłosierdzie! Okaż się słabym i proś pomocy! Pamiętaj, że za pochlebstwo każdy z naszego narodu odda własną duszę!
— Wasza Carska Mość każe zamilknąć temu człowiekowi! — zagrzmiał Chruszczew, żegnając się, jakby odganiał złego ducha. — To grzech, aby hosudar, wybraniec i namiestnik Boży, kajał się przed łacinnikami!
— Milcz, ścierwo! — krzyknął Dworycki i omal nie złapał za szablę. — Dymitrze, wyjdź do nich! Zanim oni tu wejdą! A ty, Chruszczew, siedź na rzyci, boś zwierzę niepolityczne! Chcesz wisieć, to sam dymaj przed namiot.
— A niechże was… wszyscy diabli! — jęknął Dymitr.
I wyszedł. Buczyński postąpił za nim.