Kiedy postać carewicza ukazała się przed namiotem, zbity tłum towarzyszy przycichł. Kilku skłoniło się, zdjęło czapki, ale gęby całej reszty pozostały zuchwałe i buntownicze, jak u większości polskiej nacji — zwłaszcza po dobrym miodzie i politycznych rozmowach.
— Uciszcie się, mości panowie!
Gwar począł cichnąć. Bełza i reszta samozwańczych deputatów zadbali, aby zaprowadzić jaki taki porządek.
— Waszmościowie, czego oczekujecie i żądacie od naszego carskiego majestatu?
— Sprawiedliwości — rzekł spokojnie Bełza. Gwar głosów rozbrzmiał za jego plecami. Ktoś krzyknął: Daj zasługi. Inny strzelił szablą wydobytą na dwa cale z pochwy.
— Nie będę się z wami przekrzykiwał! — rzekł Dymitr. — Niechaj dwóch mówi w imieniu tłumu. Waść — wskazał pierwszego z brzegu towarzysza, pomijając Bełzę — i waszmość. — Palec Jego Carskiej Wysokości powędrował w stronę hołysza w szarej czamarze i czarnych butach, z których gdyby nie litościwy wieczór, wyglądałyby pewnie słoma razem z biedą. — Czego chcecie od nas?
— Miłościwy caru, jeśli nie dasz nam pieniędzy, zaraz jedziemy do Polski.
— Tam są wasze pieniądze! — Dymitr wskazał Nowogród. — Ślubowaliście mi wierność i posłuszeństwo, a ja wam moją łaskę. Jednak na zaszczyty i honory trzeba najpierw zasłużyć. Weźcie Nowogród, a odwdzięczę się wam po tysiąckroć za każdą kroplę przelanej krwi.
Do kroćset, gdzie był ten bliadun wojewoda?! Dlaczego nie stał u jego boku w takiej chwili?!
Tłum zaszemrał, zahuczał.
— Do tego czasu macie służyć, jak poprzysięgliście!
— Zatem nie zapłacicie! — rzekł spokojnie Bełza, choć to nie jego wybrał Dymitr jako interlokutora.
— Wasze wojska kwarciane na Ukrainie mogą czekać na zapłatę czasem i po pół roku! — zagrzmiał Dymitr. — Nie rozumiem, dlaczego wy nie możecie? A poza tym nie będę z wami gadał! Marsz do szeregów! Od dziś za każdą niesubordynację będzie topór i szubienica!
— Nie zapłaci! — poszła w tłum wieść jak grom. — Nie ma pieniędzy.
— Służba Rzeczypospolitej to co innego niż Waszej Carskiej Wysokości — rzekł Bełza. Ale tłum naparł na niego, ogarnął. Już pierwszy posunął się do Dymitra Przybyłowski z gębą rozdartą krzykiem. Z ręką na rękojeści szabli.
— Mości panowie! — krzyknął gromko. — Nie ma zasług! Nie ma zapłaty za naszą krwawą pracę.
— Wracamy do Polski!
— Jebał pies Dymitra!
— Wor! Szelma! Złodziej moskiewski!
A potem któryś z Lachów cisnął Dymitrowi złe i nienawistne słowo prosto między oczy:
— Samozwaniec! Łżedymitr!
Dymitr stanął wyprostowany, blady, drżący. Iskra padła na prochy.
— Jak odjedziemy — zakrzyknął Przybyłowski, zionąc złością i parą na mrozie — klnę się na wszystkie ruskie diabły, że będziesz na palu w Moskwie, zanim śnieg stopnieje!
Dymitr zamachnął się. Z rozmachem, wściekłością i gniewem dał w gębę szlachcicowi. Przybyłowski ani pisnął. Głowa odskoczyła mu na bok. Z nosa pociekła krew.
— Tyyyyy… tak… Worze moskiewski! — ryknął i porwał za szablę.
Ale nie zdołał jej dobyć. Nagle tłum ruszył, carskich pachołków zmieciono w jednej chwili, zdeptano, stłamszono, odepchnięto. Dymitr padł w śnieg, zgnieciony, obalony przez hordę rozwścieczonych Lachów. Część z buntowników rzuciła się do jego namiotu, inni rozbiegli się po kwaterach. Gniew panów braci był krótki i burzliwy. Czeladź i pachołkowie wpadli do szop i składów, poczęli rąbać płachty namiotów, rozbijać skrzynie i kufry, wyrzucać stroje, krzyże i kosztowności na śnieg.
Przybyłowski dopadł Dymitra, rąbnął rękojeścią szabli w kark. A potem wspólnie z kilkoma innymi zdarł z ramion carewicza podbitą sobolami ferezję, za swoje krzywdy. Ktoś inny zerwał kołpak ze szczerozłotym trzęsieniem, wyrwał sakiewkę.
Inni łapali, co wpadło w rękę, rabowali, co się dało, szukając złota.
Nigdzie go nie znaleźli.
Nikt im nie przeszkadzał. Wojewoda wezwał hajduków, ale szlachty było więcej. Złupili carskie podwody, zabrali nawet złotą chorągiew, pobrali konie i podjezdki. A potem długo wyładowywali gniew, bijąc czeladź, rąbiąc wozy i kolasy, tnąc linki i żerdzie carskich namiotów.
Część uspokoił w końcu Mniszech, racząc winem. Inni wracali z łupami do kwater. I zaraz poczęli zaprzęgać konie do wozów, zbierać namioty, skrzynie i beczki.
Dymitr został sam. Na szczęście niedługo. Podnieśli go z błota pachołkowie i kilku z Moskwy. Kniaź Rubec-Massalski dał mu własną delię.
Bełza, który nie poszedł łupić wraz z innymi, podał mu rękę, ale carewicz odtrącił ją.
— Macie — krzyknął szlachcicowi w twarz, ściągając z palca złoty pierścień. — To jeszcze weźcie! Obedrzyjcie mnie jak pohańca! Na co czekacie?! — zakrzyknął do pozostałych towarzyszy, którzy nie poszli na rabunek, ale czekali, otoczywszy Dymitra kręgiem.
— Wasza Carska Mość myli nasze profesje — rzekł godnie Bełza. — Nie jesteśmy rabusiami, ale żołnierzami.
— I co, zostawiacie mnie tutaj samego jednego? Pod wrogim grodem, w ręku Borysa Godunowa?! Tak, mości panowie Polacy — rzekł i łzy popłynęły po jego obliczu — zebrałem was na wyprawę po moje dziedzictwo, bo tylko wy skruszycie swoją zbroją carskie mury i szeregi wojsk Godunowa. Boście jedyną siłą na świecie zdolną obalać tyranów i miażdżyć całe hordy wrogów. Jedźcie do waszej Rzeczypospolitej! A kiedy już spoczniecie w domach, ja będę na szafocie w Moskwie, długie konanie przeznaczy mi Borys Godunow. A kiedy carscy kaci będą szarpać moje ciało kleszczami, wspomnijcie, że był kiedyś carewicz Dymitr, co chciał wprowadzić światło w granice Wielkiej Rusi. Obalić tyrana i rostrygę Borysa. Lecz wy opuściliście go przy pierwszych tarapatach. Zostawiliście w śnieżnej zamieci — wy, panowie bracia, Lachy, rycerze i husarze.
— Na razie — mruknął Bełza — jeszcze tu jesteśmy.
— Nie mam pieniędzy, nie będę kłamał. Oddam wszystko, a nawet więcej, gdy tylko odzyskam to, co moje! Dlatego błagam, nie odchodźcie. Car Borys dostał pierwszą lekcję pokory. Teraz warczy jak pies, wyje jak wilk, szamocze się jak niedźwiedź. Ale jego siły nie są wyczerpane. Godunow wyśle przeciwko nam nową armię. Któż ją powstrzyma, jeśli nie wy?!