Выбрать главу

Bełza rozejrzał się po wilczych obliczach kompanów.

— Dlatego proszę was. I jeśli trzeba, padnę krzyżem — nie opuszczajcie mnie w potrzebie. Bądźcie mi dziś przyjaciółmi, a ja pozostanę waszym druhem jutro — kiedy będę miał pod stopami Kreml! Proszę was, bracia! Pomożecie?

Polacy przycichli. Bełza obejrzał się na pozostałych. Wóz albo przewóz — cóż to było za pytanie.

— Wasza Carska Mość może spać spokojnie — rzekł. — Będziemy upominać się o zapłatę. Nie wiem, jak inni, ale — zostajemy.

A wtedy Dymitr padł przed nimi krzyżem.

Die 12/2 ianuarii

Obóz Dymitra, stancja Dydyńskiego

Wczesny świt

— Mości panie Dydyński. Odchodzimy.

Przybyłowski wyglądał na wzruszonego. Do diabła, jeszcze mi się rozpłacze, pomyślał stolnikowic, tonąc w jego uściskach.

— Jesteście pewni?

Przybyłowski przytrzymał go za rękę i spojrzał w oczy.

— Panie Jacku, jedź z nami.

— Dokąd?

— Do Polski. Rzuć w diabły tę awanturę. Wróć tam, gdzie twoje miejsce. Na Ruś, pod Bieszczady. Do Sanoka. Do doliny.

Dydyński milczał. Pierwszy raz, od chwili kiedy przekroczył granicę moskiewską, jego myśli pobiegły ku Dydni i rodzinnym stronom. Ku polom, lasom, górom, strumieniom. Gdzie było to wszystko? Za klecią wył wiatr i walił coraz gęstszy śnieg.

— Śniegi spadły na Podgórzu — rzekł Przybyłowski. — Ostatnie złote liście osypują się z buków. Zacne te nasze bukowe lasy w górach, złote są do samego listopada. Brzęczą dzwoneczki sań, bo trakty zawalone po pachy. Dwory i dworki całe w śniegu, z wielkimi czapami. Dziki wyłażą z lasu na pola. Ciągną sarny i jelenie. Tam jest prawdziwa polska zima, tutaj — biała śmierć. Wracaj ze mną! Rzuć w diabły Moskwę, Samozwańca. Co, nie masz u siebie wielu wiosek? A choćby — jeszcze sobie dorobisz. U swoich. Uczciwą służbą i pracą. Klaczka, pszczółka i pszenica wybawią z długów szlachcica. Co będziesz czołem bił skurwysynom pogańskim, psim synom Moskalom, co każdy rad by szyję nam, katolikom, urezać.

— Nie mogę, panie Mikołaju. Nie czas.

— Co cię tu trzyma? Przecież nie zasługi. Prędzej jezuici zaczną gadać prawdę, niż zobaczysz choć talara z Dymitrowej szkatuły.

— Muszę odnaleźć rodzinę.

Przybyłowski pokiwał głową.

— Ja myślę, że prędzej znajdziesz śmierć.

— Bywaj, panie bracie.

— Będę się modlił za ciebie. Z Bogiem.

— Z Bogiem!

Tak oto rozstali się w zgodzie, choć przy poznaniu poszczerbili na szable. Połowa obozu gotowała się do wymarszu, ruszała konno i koleśno na zachód i południe — do polskiej i litewskiej granicy.

Szły całe roty, poczty, piesi i konni. Ranni jęczeli w telegach, inni wiedli rumaki zamorzone jak śmierć, niektórzy maszerowali dziarsko z kulbakami na plecach, przynosząc ze służby u Dymitra guzy i rany, sińce i pręgi, pozostawiwszy konie, czeladź, wiernych przyjaciół na skutej lodem moskiewskiej ziemi.

Wicher wył, wciskał się w szczeliny, miotał śniegiem. I zasypywał ślady uchodzących.

Die 14/4 ianuarii

Obóz Dymitra, godzina ósma rano

Kończyły się sny o potędze. Odchodziły całe roty, doborowe towarzystwo i pachołkowie. W całości podziękowała za służbę chorągiew Kruszynina, Stanisława Mniszcha, starosty sanockiego, Szczuki. Z innych została ledwie połowa ludzi i koni; nie było sensu, aby przeciągać ich istnienie. Zwinięto zatem chorągwie i z połączonych pocztów stworzono nowe: Białoskórskiego, Borszy, Wierzbickiego.

Nie opuściły służby: petyhorcy Dworyckiego, roty husarskie cara, Kruszynina, Bylińskiego, w całości Tyszkiewicza i kozacka Mikulińskiego. Została, rzecz dziwna, większość ochotników — wolentarzy, piechota wojewody i niemiecka, a także, rzecz oczywista, moskiewskie sotnie Massalskiego i innych bojarów, wzmocnione o jeńców wziętych w bitwie pod Nowogrodem. Było ich wszystkich, razem z Kozakami i Lachami, dobre piętnaście tysięcy wojska. Za mało jednak, by trwać pod Nowogrodem. Na radzie zatem Dymitr postanowił o zdjęciu oblężenia. Poderwał armię i wyruszył z nią na wschód, pod Siewsk, do włości komarnickiej, przez zamrożone, zaśnieżone pola. Na odpoczynek, popas i dłuższe, ale na szczęście nie wieczne odpoczywanie.

Die 17/7 ianuarii

Obóz Dymitra pod Siewskiem, około południa

Już w parę dni później nadeszło kilka tysięcy Dońców, a wraz z nimi wieści z Moskwy, które obudziły w sercu Dymitra nadzieję na lepsze jutro. Królową wszelakich nowin była ta, że Borys Godunow, dowiedziawszy się, iż Lachy i Kozacy sromotnie przetrzepali skórę Mścisławskiemu, niemal oszalał ze strachu ukryty za murami Kremla. Pomówił Mścisławskiego o zdradę, odebrał mu buławę i mianował wojewodą Dymitra Szujskiego, nakazując, aby ten jak najszybciej zebrał nowe wojska i rozprawił się z Samozwańcem.

Szujski jednak czekał, zwlekał, chodziły słuchy, że chce przeciągnąć wyprawę do wiosny, bo śniegi zawaliły trakty i dukty, a carskie wojska pobite i rozproszone. Godunow zatem odebrał godność wielkiego wojewody Dymitrowi, a potem mianował jego brata Wasyla, który nadciągnął do obozu pod Starodubem ze świeżymi posiłkami i niemieckimi rotami zaciężnymi.

Tak zatem Borys Godunow powierzył wojenny los i szczęście w ręce łysego i sędziwego starca, który mógłby śmiało stać się kolejnym moskiewskim świętym. Mógłby — gdyby nie jego pycha i duma, która kazała mu śrubować się nad innych książąt, dumnych bojarów. Szujski bowiem nade wszystko pożądał Czapki Monomacha. I co najciekawsze — miał do niej niemal równe prawo co Borys — jako potomek książąt Niżnego Gorodu i Suzdalu.

Szujski był nieodrodnym synem krwawej matki Rusi. Układny, gdy czuł nad sobą carskiego buta, stawał się okrutny i nieprzejednany, kiedy miał siłę i władzę. Nie brakło jednak takich w obozie Dymitra, którzy twierdzili, iż był przychylny Lachom, a nawet mówił po polsku. Stąd też lekceważyli go niektórzy Moskale, albowiem Szujski — rzecz niebywała w Moskwie — czytał książki jak jaki zwykły mnich czy pisarz ziemski! A to już było nie do pojęcia w tym kraju.