Nowy zaciąg do armii szedł opornie, choć carscy werbownicy, szafując knutem i żelazem, wcielali chłopów i niechętnych dworian do piechoty i jazdy. Szujski zaś ucałował chrest Borysa, bił czołem caru, potem z podniesionym czołem wyjechał bić Samozwańca, rostrygę i fałszywego carzyka.
Zostawił za sobą złotą Moskwę w oparach grozy i strachu, cara obawiającego się własnego cienia — czy nie ukrywają się w nim spiskowcy i poplecznicy Dymitra. Znów zapełniły się tiurmy i lochy, a ku uciesze wron i kawek zatrzeszczały stryczki na placu Czerwonym. Godunow szalał i mordował. Mensona Bułhakowa utopiono w przeręblu za to, że pił zdrowie Dymitra na bankiecie. Żonę i dzieci Michaiła Tołoczanowa, który przeszedł na stronę Samozwańca, zamknięto w więzieniu.
I wystąpiła Cerkiew. Metropolita Hiob ogłosił Dymitra heretykiem — rostrygą, a Izydor z Nowogrodu rzucił na niego klątwę.
A Dymitr? Cóż — spał spokojnie na kwaterach. Przyjmował poselstwa i deputacje od ludu, Kozaków, czerni, dworian i bojarów. Każdego przyjął, grzecznie witał. A sława jego rozchodziła się, ogrzewając zamarznięte serca.
Siły Dymitra rosły. Poddawały mu się coraz to nowe miasta i wioski. Na wieść o zwycięstwie wstał rozruch i bój w Rylsku nad Sejmem. Mieszkańcy przysłali deputację i poprosili, by car dał im dobrego człowieka na wojewodę. Koniecznie zaś prosili o Polaka, bowiem, jak rzekli w prostych, zwykłych słowach — od wieków każdy Moskal, który nastawał na urzędzie, okazywał się łotrem, szelmą, bladim synom i śmierdzącym bydlęciem.
Carewicz wysłał pana Borszę. Jacek Dydyński, kiedy dowiedział się o wzięciu Rylska, zamarł. A potem zgłosił się do Dymitra po permisję, to znaczy zgodę na odjazd.
W Rylsku, jak mówił Izmajłow w czasie pamiętnej krwawej uczty, żył pop Witalij Trofimowicz. I w Rylsku Dydyński postanowił całą sprawę ostatecznie i definitywnie zakończyć.
Zabrał Borysa, zostawił Nieborskiego pod chorągwią.
I pojechali — na dwa konie, razem z Borszą.
Rozdział XII. Diabelski Chrest
Dydyński i Borys w Rylsku Na targu O popiej sodomii• Zasadzka • Krzyż, który ratuje życie • Dalej w lasy • Tajemniczy więzień • Ikona i znak • Zdrajca w płomieniach • Oboleński ratuje stolnikowica • Powrót marnotrawnego pocztowego • Przysięga • Nadchodzi śmierć • Dziecko Hołomoru
Die 18 ianuarii nowego stylu, 8 starego stylu
Anno Domini 1605
Roku 7114 od stworzenia świata
Posad w Rylsku, świt
Wjechali do Rylska o świtaniu, kiedy dzień przedzierał się przez zasłonę chmur. Śnieg leżał na traktach i ulicach, okrył mroźną szubą dachy, wieże i wały, zasłonił nędzę moskiewską i ubóstwo grodu, który obsypany bielą wyglądał jak z bajki.
Dzwony trzynastu cerkwi i monasteru Wołyńskiego biły na poranne nabożeństwo, kiedy dotarli na plac targowy. Przejechali obok ław, wokół których przemieszczał się tłum grubych Moskali okutanych po same oczy, w szubach, kożuchach, baranicach. Mężczyźni w brunatnych i brązowych kołpakach, niewiasty w chustach i wołosnikach, z rękoma ukrytymi w rękawach mufek. Kolory brązowe i szare, z rzadka mignął żółty kaftan diaka albo bojarzyna.
Dydyński nie wiedział, gdzie szukać popa Witalija Trofimowicza, i był gotów rozpytywać o to po cerkwiach i monasterach. Na szczęście Borys wpadł na lepszy pomysł. Zamiast gadać z kupcami, pociągnął szlachcica pod bracką cerkiew, gdzie jęczeli dziady, starcy i jurodiwi, po czym obrał sobie za cel siwowłosego żebraka w łachmanach. Za garść dienieg stary nie tylko gotów był wyśpiewać wszystko, co wie o popach w Rylsku, ale i do końca życia modlić się za zdrowie wielmożnych do Mikołaja Cudotwórcy. Tak dowiedzieli się, że pop Witalij Trofimowicz był diakonem w Pokrowskiej cerkwi, a jego dwór wznosił się na tej samej ulicy.
Dydyński przyjął pomysł Borysa niechętnie — wręcz miał ochotę palnąć go w gębę, żeby Moskal czasem nie pomyślał, że jest sprytniejszy od pana. Darował mu jednak i oznajmił, że mają z popem do pomówienia. W rzeczywistości jednak szlachcic ani myślał zawracać sobie głowy pogawędką, zamierzał porwać Witalija, a potem przycisnąć, aby pokazał drogę do Starca.
Popi dwór nie był okazały — z sosnowych okrągłych bierwion, nieociosanych w podłużne belki jak dwory i karczmy w Polsce — otoczony palisadą, zza której wystawały kryte korą dachy powarni, czyli kuchni, obory i szopy. Z komina polatywał dym, wszystkie cztery wrota były zamknięte na głucho. Nad głównymi widniała ikona świętego Jerzego na siwym koniu, przebijającego nikczemnego, wijącego się pod nim skrzydlatego węża. Wąż nie miał — o ile Dydyński mógł dostrzec — oblicza polskiego szlachcica ani papieskiej tiary na łbie.
Przywiązali konie do drągów przed wejściem i załomotali do drzwi, bo Jacek nie miał innego pomysłu, jak dostać się do środka, a Borysa wolał nie pytać. Minęła chwila, szczęknęły żelazne kuny i wrota otwarły się trochę.
Szlachcic wyciągnął rękę, aby chwycić sługę czy pachołka za brodę.
Przeliczył się, bo w szparze zamajaczył zupełny gołowąs — chłopiec liczący może trzynaście wiosen. Dydyński zatoczył się — zamiast go złapać, popchnął; wpadł w czeluść bramy, do wrotnej izby. Sługa krzyknął, ale tylko raz. Jacek ucapił go za kark, zatykając gębę.
— Prowadź do popa! Spróbuj pisnąć, a zapłaczesz krwawymi łzami. Doprowadzisz, włos ci nie spadnie. Idź!
Szlachcic popchnął wyrostka w stronę dworu. Weszli na ganek, z niego na schody zabudowane dachem i galerią. Potem na podklet, do gornicy. Pacholik otworzył drzwi, skłonił głowę, przechodząc przez próg. W środku było gorąco, buchało parą, zapachem kapusty i gotowanego mięsa.
— Bez sztuczek!
Chłopak, dygocąc, wskazał drzwi do bocznej izby — szerokie, dębowe, nabijane bretnalami. Jacek czuł jego strach.
— Batiuszka Witalij zakazał wchodzić — wyszeptał wyrostek. — Ja tam nie pójdę… Za żadne skarby, ojczulku. On Somkę na piec zabrał, a ja nie chcę, aby i mnie wziął. Znaczy do siebie… Boli, wujaszku!