Dydyński nic nie zrozumiał z tych słów. Somka? Czyżby pop zabawiał się z dziewką? Nie mogli trafić na lepszą chwilę.
— Stój tutaj i milcz.
— Będę jak myszka, ojczulku. Oj, proszę, przez Przeczystą Bohorodzicę, nie ubijajcie!
— Dzieci i niewiast nie zabijam.
Dydyński przyłożył ucho do drzwi, ale nic nie usłyszał. Kopnął je, jakby chciał wyładować na drewnie całą złość na Dwór, Dymitra i Moskwę, wpadł do komnatki. Złapał za szablę, kiedy rozległy się krzyki, a z pieca poderwał się mały, rudobrody chłopina wyłysiały nieco na ciemieniu, obciągając koszulę poniżej pasa. Za nim w łóżku rozległ się cienki okrzyk, świadczący, że pan Dydyński nadciągnął w odpowiedniej chwili, aby uchronić protopopa przed grzechem.
— Co to?! Co to? — pisnął cienko Witalij. — Czego chcesz, łajdaku!
— Zabrać do piekła grzesznego popa! — wypalił Dydyński. — Cóż to, nie widzisz, że jestem Lach — diabeł! Padnij na kolana, bo jeszcze dziś staniesz przed Panem! Borys, bierz go!
Pop wrzasnął, kiedy zwalisty Moskal chwycił go za ramię i wyciągnął z legowiska niczym niepokornego psiaka. Witalij pisnął, zaklął wcale nie pobożnie, wybałuszył okrągłe oczęta.
— Nie mam złota! — zakrzyknął. — Idźcie do Iwana Zarudina! Skatina bakszysz od posadzkich bierze! Więcej ma, niż wygląda!
— Nie przyszliśmy cię ograbić, ale pogadać! Ubieraj się!
Pop odetchnął, a Dydyński zdębiał, bo rzucił wzrokiem na piec, na którym kuliła się… wcale nie bujna ruska dziewka albo hoża słowiańska dziewoja z sarmackich snów, ale… Niewiasta płaska jak deska, pryszczata i chuda, podgolona krótko — jak chłopiec.
Bo to, do diaska, był chłopiec! Borys nie okazał zdziwienia, uśmiechnął się krzywo z miną bywalca, co już niejedno widział. Za to szlachcic nie mógł wyjść ze zdumienia. Sodomia… Na wszystkie członki świętego Stanisława — sodomia! U duchownego?
— Ubieraj się! — Zerknął podejrzliwie na popa.
— Czego chcecie?!
— Zabierzemy cię za miasto!
— Z łacinnikami nie pojadę!
— Kto ci powiedział, że będziesz jechał. Zapakujemy cię do worka!
— Co wy za jedni? Nie znam was.
— Nie z twojej parafii. Ubierajże się! Borys, naucz go porządku, a szybko, bo i tobie się dostanie!
Borys nie krzyczał, nie groził, odnosił się nawet do ojczulka Witalija Trofimowicza z pewnym szacunkiem, bo bez szarpania pomógł mu narzucić na rubaszkę kaftan, popie szaty i szubę.
Dydyński kopnął w jego stronę czoboty.
— Prędzej!
Popina drżał ze strachu, ale ubierał się posłusznie, łypiąc to na Borysa, to na Dydyńskiego — na tego pierwszego z nadzieją, a na drugiego ze strachem. Kiedy wzuł buty, szlachcic popchnął go do sieni.
— Idziemy!
— Fiediuszka! — rozdarł się protopop na widok małego sługi, który wtulił się w kąt izby. — Biegnij po ludzi, rwetes rób! Nie zostawiaj.
Chłopiec dygotał, ale nic nie pisnął. Obrócił głowę, aby nie patrzeć na ojczulka.
— Fiediuszka, łajdaku! Bodaj cię wilcy rozdarli. Sprawię ci basy, jak wrócę.
— Nie gróź! — Dydyński pchnął go z furią. — Skąd wiesz, że wrócisz? A ty, mały, trzymaj język za zębami.
Przemierzyli sień pełną kwaśnego zapachu kapusty, pchnęli drzwi na schody i…
I stanęli jak wryci.
Mierzyło w nich pięć luf moskiewskich piszczeli. Błyszczały szable, czekany, dwa berdysze wielkie jak półksiężyc na niebie.
Dydyński zliczył Moskali. Siedmiu. Nie wszyscy zmieścili się przy drzwiach — część stała niżej, na schodach.
Dziewięciu. Duża siła. Sześciu strzelców w kaftanach, ferezjach, szubach.
— Nie uciekaj, Lasze! — zagrzmiał najbliższy, bez brody i szczerbaty, aż świszczało. — Bo wszystko, co na tobie, nasze!
Dydyński puścił ramię popa. Ojciec Witalij przezornie odsunął się na bok, wmieszał w tłum i przeżegnał — wolno, z namysłem.
— Łajdaki! — zakrzyknął do szczerbatego. — Bliaduny! W żopien' sto chujew wam wbit'! Ile miałem na was czekać?
— Nie sumujcie, ojczulku — zabryzgał śliną szczerbaty. — My ich widzieli, jak leźli i Fiedię złapali przy bramie. Tak i przyczailim się, bom zaraz myślał: przyskrzynimy Litwę!
— Kto was nasłał? — zapytał pop, a jego piskliwy głos zabrzmiał jak zgrzyt żelaza po szkle. — Łżedymitr? Wojewoda?
Dydyński milczał, bo nie wiedział, co rzec. Zasadzka była tak niespodziewana, że po prostu zapomniał języka w gębie.
— A nieprzyjaciel Antychryst będzie poczęty w nierządzie z bladzi Żydówki, z plemienia Dana — rzekł pop. — Lecz Pan na niebiosach założył stolicę swą, a królestwo Jego nad wszystkimi panuje! Dalej, łajdaki, zabrać im broń!
Dwóch, trzech popich służalców skoczyło do Jacka i Borysa. Z przykrym szarpnięciem rozpięli pas z rapciami. Wysoki, ospowaty drągal o twarzy równie rozumnej co oblicze drewnianego bałwana porwał za czapkę stolnikowica, po czym — rzecz oczywista — zaraz założył ją na swoją głowę. Drugi wyrwał pistolet z ręki Borysa, a trzeci szarpnął za rękaw delii i począł zdzierać ją z pleców szlachcica.
— Ani mrugnij, Liasze! — warknął szczerbaty, mierząc z piszczeli wprost w brzuch Dydyńskiego.
— Przeszukać ich!
Zerwali stolnikowicowi kaletkę. Borysowi zdarto szubę, popchnięto pod ścianę. Sprawa szlachcica i jego sługi zaczynała robić się coraz bardziej rozpaczliwa. Zarośnięty aż pod oczy, czarnobrewy typ rozpiął sprzączkę, wysypał na schody zawartość kalety. Z brzękiem potoczyły się diengi, orty i szóstaki. Garść pereł i kilka kamuszków oraz węgierskich dukatów zerwanych z bojarskich kołpaków pod Nowogrodem.
A także coś dużego i brązowego. Chrest z niedźwiedzim łbem. Zarośnięty chwycił go chciwie. Chciał wetknąć za pas, kiedy pop trącił go po ramieniu.
— Iwan, co tam chowasz, łajdaku!
— Oj, krzyżyk, ojczulku najmilszy. I nie chowam, alem… odłożył! Aby do szpary nie wpadł!
— Pokaż!
Pop ujął Niedźwiedzi Chrest, podniósł do oczu i zaraz skoczył do Dydyńskiego.
— Skąd to masz, łajdaku?!
— Az jesm' s wami i niktoże na wy — rzucił szybko Jacek.