Выбрать главу

Pop spojrzał na niego okrągłymi oczkami. Pulchna twarz zamarła, broda zafalowała niebezpiecznie. Co teraz? — pomyślał Dydyński. Trafiłem go w sedno czy nie? Co będzie?!

Pop uniósł rękę…

I złożył Dydyńskiemu tak czołobitny ukłon, jakby nagle zobaczył samego Chrystusa.

— Batiuszka nasz rodzony! Puścić ich, łajdaki! To swoi.

Jacek zerknął w bok, na zarośniętego Moskala, który właśnie próbował włożyć jego delię. Szlachcic wziął zamach! Kopnął w krocze z takim impetem, że Moskal wrzasnął, zatoczył się, wystawiając wypięte siedzenie. Ma się rozumieć, że stolnikowic wykorzystał okazję jeszcze raz — i to z takim zamachem, jakby na chwilę zamienił się w króla Zygmunta Wazę grającego na wawelskich komnatach w sodomicką piłkę.

Moskal zawył, rąbnął łbem w balustradę ganku, a szlachcic podszedł do niego, zerwał delię, strzepnął, aby przypadkiem nie zostały w niej jakieś mendy. A kiedy narzucił ją na ramiona, podszedł do ojczulka Witalija, który z ujadającego pieska zmienił się w ciepłą i uległą kluchę.

Szlachcic bezceremonialnie wydarł mu z ręki Niedźwiedzi Chrest.

— Całuj!

Pop pokiwał głową, przymrużył oczy i ucałował wydętymi śmiesznie wargami ramiona krzyża. A potem wyciągnął rękę po krzyż. Szlachcic oddał mu go, a pop schował Chrest w zanadrze.

— Witalij Trofimowicz! — zagrzmiał szlachcic. — Czyś ty zszedł z uma? A może nabawiłeś się galickiej choroby przez zadek swojego Turczynka?

— Wasze błagorodie, ojczulku najsłodszy… Skądże ja miałem wiedzieć, że przyjedziecie?! Żebyście Chrest od razu pokazali — na kolana, łajdaki! — toby nie było zamętu. A my przecież czekaliśmy, wierni Dworowi jak sobaki, jak raby, chołopiszki twoi czarni.

— Czekaliście! To dobrze, bo mam z tobą do pomówienia.

— Wszystko już przygotowane, ojczulku najdroższy. Dlatego ludzi w pogotowiu miałem, a oni przecie też nie anioły — nie mogli wiedzieć, kto przyjedzie. Myśmy myśleli, że ktoś nasz…

— Rozkazy się zmieniły.

— To nic, wszystko gotowe. Konie czekają, sanie i podjezdki. Wsiadamy i jedziemy, batiuszka.

Jedziemy? Ale dokąd? — pomyślał Dydyński.

— Gdzie chcesz mnie zabrać?

— Jak to gdzie? Nie wiecie, batiuszka? Do Frołowa! Nie trzymamy go tutaj, w środku miasta. Zawieziemy, a jakże.

Dydyński czuł na sobie wzrok Borysa, diakona i jego bandy. O Boże!

— Jak mamy jechać, to w drogę.

— A to proszę, wasze błagorodie, do sań, ze mną, ojczulku. Ja zaraz zaprowadzę.

— Nasze konie są na ulicy.

— Konie? To wy nie saniami? Dziwne.

— Tak szybciej. Śniegi na drogach.

— Chwiedko! Rusłan! Zaprzęgać woźniki.

Czeladź i służba popa zakrzątnęła się jak w ukropie. Dydyński siadł do sanek wymoszczonych niedźwiedzią skórą razem z Witalijem, jego konia poprowadził z ręki Borys. Zaprzęgnięto siwe woźniki, zabrzęczały dzwoneczki. Wszystko trwało nie dłużej niż kilka chwil.

Zanim jamszczik zdzielił konia nahajem, ponury drab o gębie wyciosanej z drewna wstawił im do sań drewniany szaflik z pokrywą i dużą zębatą piłę. Jedno i drugie pokrywały rude nacieki i plamy.

Otwarły się wrota i kawalkada jeźdźców ruszyła z kopyta prosto na ulicę, a potem obok cerkwi Pokrowskiej, nad której cebulastymi kopułami krążyły stada wron i kruków. Jechali, przebijając się przez gwarne ulice. Przemknęli pod wyniosłym sklepieniem bramy, gdzie strzelcy rozgrzewali się, przytupując, chuchając albo waląc po bokach pięściami. Wypadli na szeroką połać zaśnieżonych pól. Spod kopyt końskich leciały grudy śniegu i lodu, spadały na delię Dydyńskiego i niedźwiedzią skórę, śnieg kurzył, osiadał na futrach, szubach i kołpakach, ptaki zrywały się do lotu z drzew.

Pędzili. Lecz dokąd i po co?

Die 18/8 ianuarii

Las pod Rylskiem, popołudnie

Gnali przez lasy, a raczej chrusty, bez wytchnienia. Z każdą milą, która dzieliła ich od Rylska, niepokój Dydyńskiego wzrastał. Jechali do Starca? Chyba nie, skoro brali go za jego wysłannika. Ojciec Witalij uśmiechał się, ale służalczo. Jacek już dawno zdołał się nauczyć, że u Moskala mogło to znaczyć zarówno niewolniczą uległość, jak i radość z tego, że zwabił Lacha w pułapkę.

Tylko na krótko dawali odpocząć koniom. Pędzili przez lasy pełne sosen i świerków, w których nie uświadczyłeś szlachetnych dębów, jodeł, modrzewi czy buków, drewno dobre do kurnych chat i na rozpałkę, ale nie na budowę dworu. Wszystko przykrywał gruby na łokieć kożuch śniegu, oblepiający gałęzie drzew, zmieniający powalone pnie i krzaki w puszyste bałwany, w których dopatrzyć się było można przyczajonych upiorów i zjaw. Tłumiący dźwięki, skrzący się w słońcu tysiącami lodowych igieł.

I wreszcie sanie zwolniły. Jadący przodem szczerbaty popi sługa okrzyknął się komuś. Kiedy doczekali się odzewu, ruszyli z kopyta i wkrótce stanęli na polanie otoczonej kręgiem drzew tak okrągłym, że wyglądała jak miejsce, w których poganie oddawali cześć starym bogom.

Pop odrzucił niedźwiedzią skórę, zeskoczył na ziemię i z uszanowaniem pomógł zejść Dydyńskiemu.

Szlachcic stropił się, bo wszyscy patrzyli na niego. Jak sfora wilków na łup? Czy raczej jak Moskale — z politowaniem na Lacha, któremu zaraz urezają gardło?

Pop wyratował go z opresji. Poprowadził do wyschniętego drzewa. Szlachcic szedł i patrzył. Szałas i ziemianka. Nad klecią unosi się smuga dymu. Z ziemi podrywają się dwaj Moskale w kożuchach obróconych niedźwiedzią sierścią na wierzch i równie zarośniętych gębach. Kłaniają się.

Ziemianka nie ma drzwi. W środku… stosy drewna jak w hutniczym piecu.

Będą rozgrzewać żelazo? Palić żywcem? Kogo?

Obrócił się, kładąc broń na rękojeści szabli. Moskale stali za nim kręgiem, śmiali się szyderczo. Borys dołączył do nich, był częścią tłumu.

— Czego chcecie? Po co mnie tu przywieźliście?

Pop skłonił się, oczka błysnęły groźnie.

— Dawajcie brata Frołowa! — rzucił do kudłatych przy szałasie.

Dydyński czekał. Nic innego nie pozostało. Ośmiu Moskali, Borys, którego nie mógł być pewien, dwóch zarośniętych z lasu. Pop. Jedenastu na jednego — siła zbyt wielka nawet na pierwszą szablę Ziemi Sanockiej.