I to był koniec krwawej moskiewskiej komedii. Dydyński zabrał głowę zdrajcy. Pożegnał się z popem, reszcie nawet nie skinął głową. Wsiadł na konia i odjechał z Borysem podążającym za jego plecami jak ponury cień.
Die 18/8 ianuarii
Las pod Rylskiem, późna noc
Chociaż pop Witalij pokazał im, jak trafić na trakt, Dydyński jechał jak błędny. Kazał Borysowi zabrać szaflik z głową Grigorija, a sam błąkał się na Kaperze między sosnami, bez celu i bez drogi. Śnieg osypujący się z gałęzi pokrył jego delię i grzbiet konia, zimno wybieliło brwi i wąsy, przenikało nawet przez podszytą wilczym futrem delię.
Jacek nie zważał na nic. Ani na słowa Borysa, który w pewnej chwili zapytał uniżonym głosem, co mają robić, ani na oczywisty fakt, iż zmylili drogę, w innym bowiem razie powinni już dawno wyjechać na gościniec.
Ocknął się dopiero o zmierzchu, kiedy z daleka doszedł ich zgiełk i przytłumione wilcze wycie. Kaper poderwał łeb, zastrzygł uszami, parsknął głośniej.
Stolnikowic rozejrzał się. Było już ciemno. Brał mróz — czuł go na gębie, widział na końskiej sierści.
— Gdzie trakt?
— Nie ma, ojczulku — jęknął Borys.
Jacek spoglądał na las zmęczonym wzrokiem. Mróz był coraz większy, wysoko nad drzewami wschodził księżyc, znacząc wszystko białawą, trupią poświatą.
— Za mną! Jedziemy szukać gościńca!
— Za późno! — jęknął Borys.
Dydyński popędził Kapera łydkami. Ruszyli dziarskim kłusem poprzez śnieg; niestety, nigdzie nie było widać drogi. Konie zapadały się aż do brzuchów, rżały, przestępowały z nogi na nogę. W dodatku las stał się gęsty, podszyty chaszczami i młodymi świerkami.
Dydyński poczuł, że ogarnia go niemoc. Przytrzymał się okutego przedniego łęku, potrząsnął głową; obłędne balety trwały, powieki przymykały się same. Miał dość.
Kaper potknął się, omal nie zwalił w śnieg. Zerwał się zaraz, spłoszony, drżący…
Przedarli się przez świerki, minęli zwalone drzewo. I… nigdzie nie było drogi.
Zginiemy! — przemknęło przez głowę szlachcica. Pop nas oszukał! Pokazał fałszywy kierunek! Co teraz?!
Las w świetle księżyca sprawiał wrażenie martwej lodowej pustyni. Znieruchomiałe drzewa, krzaki przygięte do ziemi grubymi czapami zamarzniętego puchu… Nigdzie nie było widać drogi ani przejścia.
Dydyński zatrzymał się, nie wiedząc, dokąd jechać. We łbie mu wirowało.
— Batiuszka! — zagadał Borys. — Batiuszka, musimy czekać do rana! Do świtu. Noc idzie, mróz trzaska, nie przetrwamy.
— Milcz!
— Ja błagam, proszę! Nie wystawiajcie się na śmierć.
— Gdzie chcesz nocować, kpie? Na środku lasu? A może wyczarujesz tu chałupę?
— Niech wasze błagorodie zaufa mnie, małemu, nikczemnemu. — Borys giął się w ukłonach. — Wiem, co uczynić.
Dydyński popatrzył na niego spode łba. Nie podobało mu się, że nagle znalazł się na łasce Moskala. A jednak mróz brał coraz większy, czuł, że mimo futrzanej delii i polskiej czapki cały zesztywniał.
— Co mamy robić? — warknął. — Jak chcesz, to kop sobie norę w śniegu. Ja zostanę na koniu!
— Chodźcie tutaj, ojczulku! — Oboleński już był na ziemi, ciągnął konia pod rozłożystą, niewysoką sosnę. Popuścił popręg, przywiązał wodze do wystającego spod śniegu badyla.
Wrócił po konia Jacka, uchylił kołpaka i pokazał, że szlachcic ma zejść na ziemię.
I stolnikowic posłuchał go po raz pierwszy. Oboleński wprowadził Kapera pod gałęzie, przywiązał obok Myszatego. Konie stały, para z ich nozdrzy odznaczała się białawo w mroku.
Zamarzną, pomyślał Dydyński. Zatoczył się i o mało nie padł w śnieg.
Borys uczynił coś, co zdumiało szlachcica. Zrzucił z siebie szubę, a potem nałożył na grzbiet podjezdka. Rozpiął żupan, choć mróz przenikał do kości.
— Co ty robisz?
— Konie okrywam, ojczulku! Inaczej nie dotrwają do świtu.
— Oszalałeś? A co będzie z tobą?!
— Rozpalimy ogień!
— Wszystko mokre!
— Czekajcie, ojczulku! Już ja coś wymyślę.
Oboleński wydobył czekan, uciął kilka gałęzi świerka, splótł je i podparł innymi, tworząc ścianę nachyloną pod kątem. Narzucił na nią kilka kawałów lodu. A potem ujął szlachcica za rękę i wprowadził pod osłonę, gestem przykazując mu, by usiadł. Marny to był szałas, otwarty z trzech stron, ale Borys nie przejmował się tym. Skoczył w las. Chwilę go nie było — Jacek pewnie by się zaniepokoił, gdyby nie słyszał jego kroków i trzaskania gałęzi.
Oboleński ściął grube drzewko, obciosał je, naciął, rozłupał wzdłuż, przyciągnął do zielonej ściany, a potem ułożył obie połówki płaskimi stronami do siebie. Wbił klin między kloce. Sięgnął do sakw po hubkę i krzesiwo. Odciął garść smolnych drzazg, wydobył kłąb pakuł i pochylił się nad klocami. Szybko skrzesał ognia, dorzucił drobne drzazgi, gałązki, rozpalił małe ognisko. Jacek spoglądał na to, zapadając w mróz i sen.
Kiedy gałęzie spaliły się, Borys nabrał węgli i wrzucił w rowek między klocami. Płomień skoczył w górę, zaczął posuwać się wzdłuż szczeliny. Buchnął blask, potem przygasł, a z rozłupanej kłody unosiło się ciepło.
— Siadajcie bliżej, ojczulku.
Kłoda zadymiła, dokoła rozszedł się zapach spalenizny. Po chwili dawała ciepło, i to niemałe. Jacek rozpiął delię.
— To stary sposób… Myśliwych — mruknął Borys. — Zza Kamienia. Z Sybiru. Zdejmijcie świtę, gorąco będzie.
Stolnikowic poczuł, że ciepło bijące od kłody oddziela lód od ciała. Miał wrażenie, że właśnie odtajał, odżył, powrócił znowu do życia. A przecież tak naprawdę gdyby nie Borys, chyba by zamarzł w tym borze.