Выбрать главу

— Dajcie delię! Okryję waszego konia!

Oboleński sprawił się chwacko. Rozkulbaczył konie. Przyniósł kulbaki do ognia, okrył wierzchowce derkami, a dodatkowo — swoją szubą i delią stolnikowica. Wrócił z bukłakiem i naręczem mokrych gałęzi. Układał je na kłodzie, by wyschły, a stolnikowic przypatrywał się temu ze zdziwieniem.

Dokoła trzeszczał mróz, w świetle księżyca na śniegu błyszczały kryształki lodu. A oni siedzieli w kucki, mając za plecami ścianę z gałęzi, za dach gwiazdy pobłyskujące nad drzewami, przed sobą zaś dymiącą kłodę dającą zbawcze ciepło.

Borys podał stolnikowicowi bukłak. Szlachcic pociągnął łyk i… po chwili wahania podał Moskalowi.

— Dlaczego on wrócił?

— Kto?

— Grigorij.

— A, ten…

— Chyba za zdradę nie spodziewał się nagrody. A może Witalij kłamał?

— Zmiennicy zawsze wracają.

— Nieprawda. Widywałem poselstwa cara, z których do waszej świętej Rusi powracała mniej niż połowa czeladzi. Słyszałem, że kiedyś Borys pozwolił pięciu bojarskim synom jechać na zapad — do Europy, na studia w Anglii, w Wirtemberdze, Bolonii. Myślał, że zyska zaufanych i dobrych poddanych. Lecz kiedy zaznali wolności i zobaczyli, że świat nie kończy się na murach Kremla — szukaj wiatru w polu. Żaden nie wrócił.

— Chłopa, pachołka, posadzkiego — a nawet dworianina nie czeka u was, na Litwie, gorszy los niż tutaj. Ale człeka w carskiej albo dworskiej służbie spotka tam zawód i pogarda. Bo u nas każdy bojar czy kniaź ma władzę, a nad sobą tylko carską koronę. On poza carem jedyny, samowładny, pan życia i śmierci. A kiedy zdradzi, cóż dostanie? Choćby miał nadania od waszego króla — chłopów, wioski, dwory, to on tylko jeden z wielu panów polskich czy litewskich. Nikt przed nim plackiem nie pada, nikt czołem nie bije. A jeszcze mówią: Moskal, grubianin, szelma, barbarus czy jak tam w rzymskiej mowie. Palcami go wytykają, śmieją się, tak jak szutki sobie stroili z Andrieja Michajłowicza Kurbskiego, co przeszedł na służbę Zygmunta Augusta za czasów wojny w Inflantach.

— Kurbski myślał, że szlachta z zaścianków to chłopi, przymuszał ich gwałtem do pługa, kazał odrabiać pańszczyznę. Na Wołyniu naród cierpliwy, ale jak się mu znudzi, może odmachnąć kułakiem między oczy.

— Sam widzisz, ojczulku, nie miał z wami lekko.

— Skoro chciał żyć w Rzeczypospolitej, winien przestrzegać praw. Nie można szlachcicom gwałtem zabrać wolności i obrócić w chłopów.

— A cóż to takiego wolność, batiuszka?

— Wolność… To swoboda.

— A gdzie ona jest? A czy ją można kupić? I jak ją mierzyć? Korcem? Łokciem? Beczką?

— Głupiś, pachołku!

Dydyński ułożył się przy kłodzie, wyciągnął na legowisku z gałęzi i wsparł głowę na terlicy.

Nie mógł zasnąć. Widoki okrutnej kaźni pojawiały mu się przed oczyma. Po nich ikona, falisty znak namalowany krwią zdrajcy Grigorija. Klejnot Starca, czy może jego symbol? O co tu chodziło? Miał szukać tego znaku na świętych obrazach?

Wpatrywał się w płomyki bijące z kłody Borysa. Zwijały się i plątały. Jak fale. Jak węże.

Właśnie, falisty znak. Na ikonie. Wąż! Wąż na ikonie.

Wiedział, co to jest. Na wielu obrazach, które oglądał — nawet w cerkwiach w Sanockiem, Czart przedstawiony był jako wąż ze skrzydłami.

Czyżby Stariec był diabłem?

Boże, dość już tego wszystkiego!

— Ojczulku, nie zapomnijcie cebrzyka — wystękał Borys.

Dydyński zadrżał. Oboleński troskliwie złożył na śniegu szaflik z nadpaloną głową brata Grigorija.

— Wyrzuć to — mruknął; — Stariec nie potrzebuje jego łba.

— Jak to?! — zakrzyknął Borys. — Cóż wy mówicie?

— Ciśnij to w krzaki. Zabierz sprzed moich oczu.

— Jak sobie życzycie, ojczulku.

Die 22/12 ianuarii

Obóz wojsk Dymitra pod Siewskiem

Godzina dziewiąta rano

W obozie carskim zastali nieporządki i żołnierskie hałasy, chociaż żywności i paszy było w bród. Jedne roty przyszły, inne odeszły, pojawili się znowu Dońcy, ochocze zastępy Zaporożców, a z Rylska, Czernihowa i Putywla ściągały gromady moskiewskiego ludu uzbrojonego — na razie w kije, kopyście i wolę walki. Dydyński stanął na kwaterze, oddał konie w ręce Borka i Mykoły, a kiedy wszedł do szałasu, zamarł i zatrzymał się w progu.

Przy ogniu siedział posiwiały szlachcic, chudy jak chmielowa tyka, wysuszony, z sumiastymi wąsiskami zwieszającymi się w dół.

— Świrski?! — Dydyński nie wierzył własnym oczom. — Cóż się stało, że tu waszmości widzę?

— Dużo by mówić, mości dobrodzieju — Herakliusz machnął ręką, jakby chciał odgonić wierzycieli — po prośbie chodzę. A jeszcze dzień, dwa i przyjdę do tego, że jak ostatnia murwa wyzbędę się resztek dobrego imienia, aby tylko włożyć coś do garnka. To samo na mnie przyszło co na panów Bzowskich ze Bzowa od Będzina, że za beczkę piwa i buty z chamami i bękartami się bratali i za tanie pieniądze szlachectwo oddawali. Ci Bzowscy sprzedali herby…

— Straciłeś poczet — uciął jego dywagacje Dydyński. — Dobrze myślę?

— Poczet i konie w czasie tej przeklętej rejterady spod Nowogrodu. Jednego pachołka usiekli mi Moskale, drugi został tam — wskazał na śnieżne przestrzenie rozciągające się między Siewskiem a granicami Korony. — Razem z wozami.

— I co teraz?

— Łaski szukam.

— Chcesz wrócić do pocztu?

— Jeśli wasza mość pozwoli…

— Toś mi brat.

— Dziękuję pokornie!

— I jeszcze jedno.

— Słucham!

Dydyński sięgnął w zanadrze, wydobył krzyż, zwykły, łaciński, katolicki.

— Jeśli chcesz być znowu ze mną, przysięgaj. Na mękę Chrystusową, na wszystkich świętych, na Trójcę Przeczystą…

Świrski uklęknął. Podniósł dwa palce.

— …że póki jesteś ze mną, nie weźmiesz do ust wina, miodu ani gorzałki! Nie spojrzysz na gąsiory, nie odbijesz beczki!

Herakliusz opuścił palce. I zadygotał.

— Toż ja nie piję, panie bracie! Nie przypominam sobie, abym sam z siebie wychylił choćby garniec wina. Ja tylko z innymi, kiedy kompania do picia. Przecież jak towarzystwo dobre, to niepodobna naszej pięknej mody nie obserwować…