Выбрать главу

Rudomina odchylił płachtę namiotu. Za nim tłoczyli się pocztowi.

— Mości panie bracie — zakrzyknął doń wojewoda — ratujże z opresji!

— Jegomość wojewoda chce uciekać! Rozkazuję zatrzymać go siłą, odebrać broń i zatrzymać na kwaterach!

— Słyszysz, mości panie bracie?! — zakrzyknął wojewoda. — Wolność tu moją mordują! Na senatora Rzeczypospolitej rękę podnoszą!

Rudomina położył rękę na szabli.

— Słucham, mości panie wojewodo!

Mniszech z zimnym uśmiechem odwrócił się do Samozwańca.

— I co teraz, mości carewiczu?

— Ojczulku nasz najmilszy! — zgarbił się w ukłonie Dymitr. Wyglądał tak, jakby słowa wojewody złamały mu kręgosłup mocniej niż posoch batiuszki Iwana czaszki służalców. — Nie sumuj, odwołaj ich! I nie krzyw się! Wojna!

— Na wojnę potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Szkatułę masz pustą jak czerep nędzarza! Skąd weźmiesz na nowe zaciągi? Wy tam — krzyknął w stronę Rudominy — mości panie, dziękuję. Możecie wrócić na straż. Za godzinę ruszamy.

— Nie zabieraj mi wojska! — zawył Dymitr. — Chcesz jechać, jedź! Ale zostaw mi chorągiew!

— Ejże, jak inaczej dotrę żywy do granicy?!

— Dam ci sotnię dworian. Moich najwierniejszych.

— Żeby zanieśli moją głowę carowi w podarunku? — zaśmiał się wojewoda.

— Dam Zaporożców. Semenów. Wybranych.

— Ci, zanim głowę zetną, jeszcze mnie wydupczą, kozojeby.

— Zapłacę ci, jeśli nie weźmiesz moich husarzy!

— Czym? Rublami z sakwy Godunowa?

— Masz obiecaną Ziemię Siewierską, a dla Maryny Psków i Nowogród. Dam ci jeszcze Kaługę i Tułę.

— Mało. W dodatku tam ciągle Moskale.

— Mości carewiczu — zabrzmiał głos Dworyckiego — piechota i działa gotowe do wymarszu. Kto idzie w przedniej straży?

— Dam ci Sierpuchów, razem z monasterem! — wydyszał Dymitr. — I jeszcze asygnatę na dziesięć tysięcy rubli z carskiego skarbca ponad to, co obiecałem wcześniej.

Wojewoda uśmiechnął się tylko.

— Dam ci tytuł księcia włodzimierskiego. Tu i zaraz, w obozie. Jaśnie oświecony Mniszech, książę włodzimierski, siewierski, tulski i kałuski, wojewoda sandomierski, starosta Samborski, dumny diak, teść cara wsiej Rusi.

Wojewoda przymknął oczy i uśmiechnął się.

— Przynieście papier i inkaust! — rozkazał.

Die 30/20 ianuarii

Stancja Dydyńskiego, późna noc

— Poczekaj — wydyszała Anastazja wprost do ucha. — Zostań ze mną jeszcze chwilę.

— Służba.

— Może cię już nie zobaczę.

— To módl się. Do ruskich Bogów i świętych.

— Poczekaj! — Przytuliła się doń. — Ja nawet nie chcę myśleć, że cię zabiją.

— Znajdziesz innego gacha. Jak Szujski wygra, jego ludzie będą spragnieni uciech. Nie odmawia się zwycięzcom, prawda, moja trzpiotko?

— Byłabym spokojniejsza, gdybyś miał przy boku wierniejsze sługi.

— Mam najpewniejszych pocztowych w armii Dymitra.

— Nie ufam Nieborskiemu. To ćwik i krętacz, czasem myślę, że za garść czerwońców wbije ci kindżał w plecy.

— Nieborski? Oszalałaś!

— Powinieneś go oddalić! Stać cię na wierniejszych pachołków.

— Nieborski był przy moim boku w Inflantach i pod Nowogrodem. To nie jest człek z gościńca, ale zaufany sługa. Jego ojciec był u nas, w Dydni, ekonomem na folwarku. I imaginuj sobie, że zagryzły go wilki w lesie pod Bachowem. Mój rodzic go szanował, więc zadbał o przyszłość dzieci. Siostrę wydał za mąż, a jego wyszkolił na sługę i rębajłę. Prawda, Damian to szałaputa, ale z czasem się ustatkuje. I pewnie jak ja zostanie towarzyszem. Będzie miał własny poczet…

— Oby nie twój, po śmierci pana.

— Spokój. Co cię ugryzło? Powiedziałem, że nie oddalę Damiana ani Świrskiego. To moi pocztowi i zaufani ludzie.

— Jeden moczygęba, a drugi głupiec!

— W bitwie musisz być pewien, że ten, kto staje ci za plecami, zna rzemiosło wojenne od deski do deski i na wyrywki. My, Polacy, walczymy inaczej niż Moskale. Kiedy ja w pierwszym szeregu tnę wroga w rękę lub odbijam cios, pocztowi w drugim i trzecim, a także czwartym dobijają przeciwnika. Dlatego nigdy nie dobiera się pachołków ot — tak sobie!

Przytuliła się do jego piersi.

— Dlaczego nie cierpisz Damiana? Napastował cię? A może nadużył słów?

— Nie ufam mu.

— Więc lepiej znasz moje sługi niż ich pan?

— Może i nie znam służalców, ale mężczyzn poznałam wystarczająco. Gdybym nie wiedziała, co kto ukrywa w duszy, już bym nie żyła.

— Oczywiście. Ty wszystko wiesz najlepiej.

— Porąbali by mnie toporem. I zjedli. Za wielkiego Hołomoru.

— Co takiego?

— Byłam córką Iwana Fiedakowa, jednodworca, człowieka służebnego kniaziów Massalskich w Putywlu. Po śmierci batiuszki matkę wydali za mąż po raz drugi. Za Fiodora Kołyczewa… Nie byłoby nam źle, gdyby nie głód. Przekleństwo cara Godunowa. On zniszczył wszystko.

Dydyński poczuł, jak zadygotała.

— Trzy zimy temu był rok bez lata. Śniegi upadły w sierpniu, zboża zmarniały na polach. Zjedliśmy wszystko, co się dało. Krowy, świnie, kozy i zboża na zasiew. Potem grzyby, zioła, a na koniec korę lipową. Później zabijaliśmy koty, psy. Widziałam ludzi, co popuchli jak pogańskie bałwany. Wozy, którymi wywożono trupy z Nowogrodu i Czernihowa. Matkę, co na ulicy kroiła nożem własne dziecko. Tłum, co szturmował wozy z ziarnem, strzelców rąbiących nędzników berdyszami. Ucinających głowy… Wymarłe wioski.

Dydyński milczał zasłuchany.

— Głód był taki, że zjadaliśmy słomę i siano, bo koni już nie było. Pewnej nocy znikła moja siostra, Irina. A potem jakiś czas działo nam się lepiej. Mieliśmy jadła pod dostatkiem. I tylko nikt nie pytał, skąd to mięso… A później batiuszka Fiodor… Zaczął szeptać po kątach z braćmi. A ja wiedziałam, że będzie źle. Modliłam się… Na nic. Kiedyś w nocy budzę się, widzę — batko z siekierą idzie. I wali w łoże, gdzie spał służka, sierota Iwaszko. Jam się skryła pod pierzyną. Płakałam ze strachu. I odtąd nie widziałam chłopca. A potem ojczulek Kołyczew… zaczął tak strasznie patrzeć na mnie. A ja wiedziałam wszystko, bo za dnia chodziłam i patrzyłam. Widziałam krew w drewutni. I zasypany dół za dworem. I powiedziałam matce. Uciekła od nich. Co miała czynić — grzech to, ale niech się tam wszyscy zjadają między sobą. Poszliśmy pod Czernihów. Tam matka zmarła, na trakcie. Z głodu. A ja zostałam przy ciele, płakałam, całowałam jej martwą rękę. I stał się cud. Jechał w saniach bogaty Niemiec z carskiego dworu — aptekarz. Ogrzał mnie i nakarmił. Zostawił we wsi u dobrych ludzi. Ale i tam był głód.