— Dość! — Jacek wstał. — Nie chcę słuchać. Nie w tej chwili! Ubieraj mnie!
— Tam też umarli — szlochała Anastazja. — Wszyscy… Tacy dobrzy chrześcijanie. A ja… z tego głodu… Straciłam cześć… Poszłam na gościniec, do karczmy. I tak już… wiesz.
— Jeśli osadzimy Dymitra na carskim tronie… Nie będzie głodu na Rusi.
Anastazja zapłakała.
Dydyński podjął szablę.
Rozdział XIII. Lodowe pobojowisko
Armia Dymitra podchodzi ku Dobryniczom Wspaniała szarża Atak na tabor • Niespodziewana klęska • Odwrót • Śnieżne pole • Okrutny mróz • W oblężeniu • Wyznania Borysa • Czekając na świt • Zamarzająca husaria • Armaty i strzelcy • Zasadzka na rzece
Die 31 ianuarii nowego stylu, 21 starego stylu
Anno Domini 1605
Roku 7114 od stworzenia świata
Dobrynicze, o świcie
Z lasów głębokich jak morze, lecz zamarzniętych na podobieństwo lodowego piekła wyszli na rozległe pola ciągnące się aż do rzeki Siew. Równiny przechodziły tu w niewysokie pagórki, ale śnieg pokrył wszystko tak grubą warstwą, że spod kołdry moskiewskiego puchu prawie nie widać było wzniesień ani dolinek. Nad rzeką czerniały zarysy chałup i baniaki malutkiej cerkiewki zwieńczone krzyżami o pochyłych ramionach.
Wsi nie podpalono i przez chwilę nie było wiadomo, dlaczego ta część planu zawiodła. Wszystko się wyjaśniło, gdy Dymitr sięgnął po perspektywę, a w szkłach zamajaczyły szubienice, gdzie smętnie kołysało się kilku ptaszków Ewangelika.
— Stawać w lewo! — rozkazał Samozwaniec. — Rozwijać linię!
Dworycki dwoił się i troił, okryty śniegiem, którym dymiło z zasp, zziębnięty, pod sztandarem z carskim orłem, z buławą w ręku.
Pułk przedni Szujskiego został wcześniej odparty od lasu, ustąpił, pozostawiając kilka trupów i dając pole wojskom Dymitra. Roty i sotnie wychodziły z borów, wynurzały się zza kurhanu. Konie brodziły w śniegu po pierś; skrzydlatej husarii było łatwiej niż dworiańskiej konnicy i bojarom — jechali z tyłu, drogami wydeptanymi przez Moskali.
Wierzchowce rżały, tratowały kopytami ziemię, wzbijając tumany śniegu, ludzie klęli, wrzeszczeli. Zaporożcy i piechota wojewody z trudem prowadzili przez okryte bielą krzaki działa ciągnięte przez poszóstne zaprzęgi.
Pułki Szujskiego i Mścisławskiego czekały na równinie między Dobryniczami a traktem do Siewska, który w tym miejscu przebiegał prawie równolegle do Siewu. Za plecami miały wioskę i rzekę, po lewej zamarzniętą dolinę potoku, po prawej otwarte pola, pokryte lodem bagna i trzęsawiska.
Z krzykiem i hałłakowaniem z lasu wynurzyli się Kozacy. W szarych świtach, w przyprószonych bielą kapuzach i kołpakach. Czasem gdzieś w tłumie błysnął zielenią lub brązem żupan setnika czy esauła.
Roty stawały na pozycjach. Na lewym rogu polskie — na przemian husarskie i petyhorskie. W drugiej linii chorągiew Kruszynina, sotnie dworian Rubec-Massalskiego, Chruszczewa i innych bojarów. Moskale błyszczeli zierkałami i bajdanami, zdobionymi szyszakami. Aby odróżnić się od wojska carskiego, naciągali na pancerze i kaftany białe koszule.
— Śmiertelne koszule nakładają — mruknął Świrski. — Zły znak.
— Nie kracz. — Dydyński trącił ostrogą Kapera, który nie chciał stać w szyku, najpierw zwiesił głowę, potem grzebał nogą, aż wreszcie zaczął szykować się do kopnięcia gniadej kobyły pana Rudominy.
Stali z kopiami opartymi tylcem o ziemię; niektórzy wbijali je w śnieg, by dać odpocząć strudzonym rękom.
Po stronie wojsk Szujskiego rozległo się pierwsze stłumione puknięcie. Widzieli, jak wykwitła tam chmurka prochowego dymu. Kula spadła w zaśnieżone pole przed zaporoską piechotą, wzniecając fontannę śniegu.
— Mości Ostromęcki, daj im odpowiedź! — zakrzyknął Dymitr.
Samborska śmigownica odezwała się niskim, stłumionym basem. Po niej grzmotnęła druga, wyrzucając okrągłe kółko dymu, które powoli i majestatycznie płynęło nad zaśnieżonym polem.
Jakiś Kozak żartowniś przemknął na koniu, wetknął spisę w okrągły jak precel obłoczek dymu, burząc zrozumiałe skojarzenia i salwy śmiechu wśród pobratymców.
Piechota mołojecka wychodziła z lasu, stawała w gromadach pod piernaczami setników i buławami pułkowników, za armatami Ostromęckiego. Przez śniegi i lód ciągnęła własne działka i hakownice.
Na prawym skrzydle z lasów wyłaniali się semeni i Dońcy. Szara i brązowawa konnica zachodząca wojska Mścisławskiego od strumienia i bagnisk, i szerokiego zakola rzeki Siew.
Dymitr wyskoczył przed husarzy i petyhorców na wiernym siwku przybranym aksamitnym czołdarem. Koń, jak to turek — tańczył pod nim, próbował ustępować bokiem.
— Mości panowie bracia. Moi wierni przyjaciele! — krzyczał carewicz, starając się przebić głosem coraz mocniejszą korespondencję armat. — Bądźcie odważni i mężni! Zdajcie się na Boga. Wszechmogący jest z nami. On nas nigdy nie opuszczał, on niezawodnym naszym opiekunem. Za ojcowiznę moją, za krew i sławę — naprzód!
— Uciszyć się! — zakrzyknął Gogoliński. — Nacisnąć szyszaki! Sprawdzić pistolety!
— Mości panie Dworycki, poczynaj, waść, pierwszy! — krzyczał Dymitr do hetmana.
— Drzewka w tok! — zakomenderowali rotmistrzowie.
Husarze i petyhorcy podjęli kopie.
Działo huknęło blisko, aż konie wstrząsnęły łbami. Po nim zabiły suchymi gromami organki, którym z kolei odpowiedziały carskie armaty Mścisławskiego.
— Równo następuj!
— Dalej! Mości panowie! Daleeeej!
Lewe skrzydło ruszyło stępa, wolno, niby na paradzie. Linie jeźdźców poczęły zstępować w dół stoku. Dworycki popatrzył przez perspektywę na wroga, odsunął szkło od oka i uśmiechnął się.