— Niemcy i pludracy. Rajtarzy i piechota. A z nimi moskiewska jazda! Gotujcie się.
— Rajtaria! — huknął do swoich Gogoliński. — Będzie gorąco!
— Dalej! — rozległy się głosy rotmistrzów. — Rysią!
Szli szybciej, w śnieżnym tumanie. Skrzydła błyszczały na tylnych łękach. Mścisławski dowodzący pułkiem prawej ręki widział ich z dala. Zagrzmiały barabany — bębenki wożone na moskiewskich koniach, po nich ozwały się trąby i piszczałki. Szyk Moskwy był prosty. Od prawej zaciężni niemieccy rajtarzy i konnica dworiańska, za nimi piechota cudzoziemska i Tatarzy astrachańscy. W środku hulajgorody, wozy i sanie z sianem powiązane łańcuchami i sznurami, za nimi brodaci strzelcy wspierający piszczele na ciężkich berdyszach. Na lewym skrzydle dworiańska konnica i bojarskie drużyny Szujskiego.
Armaty uderzyły raz jeszcze. I jeszcze. Biły nieprzerwanie, przerzucając się kulami z obozu do obozu.
Moskale i Niemcy rośli w oczach. Siedem rot polskich zbliżało się do lewego skrzydła powoli, nieśpiesznie. Dydyński widział coraz wyraźniejszą linię ludzi i koni — łbów, rozwianych grzyw, szłomów i szyszaków, włóczni i chorągwi ze świętym Michałem… Kaper wyrwał do przodu, czego Hetmanka nigdy nie robiła — dostał w nagrodę ostrzejsze uderzenie munsztuka.
— Rysią! Czekaaaaać!
Przed luźne gromady moskiewskiej konnicy, która jak Tatarzy — nacierała kupą, a nie w szyku, wysunął się równy czworobok jazdy. Rajtarzy! Rozpędzeni w galopie, na włochatych fryzach stawiających nogi jak charty, na ociężałych koniach inflanckich wyglądających jak zabrane prosto od pługa i wozu.
Siedemnaście rąk dobyło broni z olster. Siedemnaście luf półhaków i pufferów spojrzało w oblicza nadciągającej husarii.
— Feuer!
— Dalej! — ryknął Gogoliński, a jego słowom zawtórował trębacz.
Pistolety wypaliły — chaotycznie, czasem jeden po drugim. Kule świsnęły w powietrzu gdzieś z boku, któraś brzęknęła o zbroję czy nosal szyszaka.
Husarska rota runęła galopem, miękko, bez grzmotu kopyt na śniegu.
— Feuer! Alt!
Strzały zatrzaskały sucho, jakbyś orzech zgryzł. Lecz zanim równy szereg jeźdźców rozłamał się na dwie połowy i odskoczył do tyłu, ustępując miejsca kolejnemu, po polskiej stronie rozbrzmiała komenda:
— Złożyć kopie! Dalej!
— Bij zabij!
Husarze i ramię w ramię z nimi petyhorcy poszli jak wicher. Niczym żelazna lawina przetykana łopocącymi kobiercami, skrzydłami, skórami lampartów i wilków, wpadli w szeregi rajtarów, wbili się w nich z trzaskiem kruszonych kopii, rozszczepili na pół, zanim kolejny rząd zajął miejsce pierwszego dla oddania strzału!
Dydyński uderzył kopią w pierś kosmatego fryzyjskiego wierzchowca! Rzemienie toku zadrgały niczym naprężona żmija. Koń zrywa się i wali na przednie nogi, jeździec upada do przodu z wyciągniętym pistoletem. Tnie go żelazem Nieborski, a za nim pędzi Świrski i inni pocztowi.
Dydyński szarpnął za szablę; chwila, miał ją w ręku. Usłyszał ryk towarzyszy, kwik zarzynanych koni, trzask drzewek, brzęk żelaza!
I pędził przez szeregi rajtarii, robiąc to, co potrafił najlepiej — zbijając cios, rąbiąc w rękę i zostawiając resztę pocztowym.
Chorągiew Dymitra przeszła przez rajtarów jak orkan, zmiażdżyła ich, zmiotła, rozegnała na cztery strony świata.
Nagłe dokoła zrobiło się pusto. Dydyński, Rudomina i inni zobaczyli przed sobą błyszczące napleczniki zbroi, pochylone przyłbice i hełmy.
— Za nimi!
— Bij zabij!
— Na Moskwę!
Rajtarzy, pobici, rozproszeni, gnali ku piechocie i dworianom z wrzaskiem, szczękiem zbroi. Mścisławski skoczył do pieszych Niemców, chciał krzyczeć, aby zwarli szyki, nadstawili piki ku własnej konnicy.
Nie zdążył! Fala uciekających pchana przez husarię i petyhorców wpadła na piechotę, pomieszała ją, wstrząsnęła całym czworobokiem Inflantczyków i Walonów. A na ich karkach, tuż za plecami pierzchających, pędzili zwycięzcy rycerze w skrzydlatych zbrojach i kolczych pancerzach.
— Bij! Morduj!
Wpadli na Niemców jak wilcza zgraja w stado owiec. Piki i halabardy nie zdały się w ciasnocie na nic, część połamano w jednej chwili; innych ściśnięci, miażdżeni końskimi piersiami pikinierzy nawet nie opuścili. Husarze rąbali ich jak drewna w lesie, wbijali się na dzielnych polskich i tureckich koniach w szyki, cięli szablami, kłuli koncerzami, bili pałaszami.
Piechota nie wytrzymała naporu dłużej niż kilka chwil. Rozpierzchła się, popędziła w stronę rzeki, pchając przed sobą bojarskie sotnie i poczet Mścisławskiego.
Fala skrzydlatych jeźdźców pomknęła za nimi; husarze i petyhorcy znaleźli się w jednym wielkim tłumie uciekających. Gnali, siekąc na wszystkie strony, powalając Moskali i Niemców jak snopy zboża, tratując końmi, miażdżąc kopytami, tnąc przez półkoliste moriony, kołpaki, napierśniki.
Pościg nie trwał długo. Dymitr nakazał zatrąbić do powrotu. Husarze poczęli wstrzymywać konie, zawracać na równinę na wymęczonych, parujących wierzchowcach, ustawiać się w szyku.
Carewicz przyskoczył do Dworyckiego na spienionym turku, brudny, tryumfujący, śmierdzący prochem krwią. Wskazał buławą równy rząd taborowych wozów i kolas, sań załadowanych sianem i hulajgorodów obsadzonych przez strzelców Szujskiego.
— Poczynaj, waszmość, w imię Boże. Rozbij tabor, zdobądź wozy! Przez ten czas Koreła zwinie im lewy róg i wejdzie do Dobrynicz.
— Do tego trzeba piechoty! — zaoponował Dworycki. — Wystrzelają nas jak kaczki.
— Nie ma piechoty ani czasu!
— Są piesi Zaporożcy!
— Rzucę ich wam na pomoc. Zabawcie strzelców, a ja zbiorę Kozaków!
— Poczekamy! Mścisławski może wrócić.
— Tchórz cię obleciał, mości hetmanie? Jeśli tak, oddaj buławę. I niechaj słudzy odniosą cię na tyły!
Dymitr specjalnie podkreślił słowo odniosą, powiedział to tak głośno, że Dworycki usłyszał je wyraźnie wśród bitewnego zgiełku. Zbladł, wyprostował się w kulbace. Uderzył buławą w piersi.