— Zdobędziemy tabor! — wrzasnął. — Choćby dla samego diabła!
Skoczył do chorągwi razem z pocztowymi.
— Boże, pomóż! — zakrzyknął Dymitr. — Ruszajcie!
— Dalej! — rozległy się krzyki rotmistrzów. Trąbki zagrały sygnał do ataku.
Husarskie i petyhorskie roty poczęły zstępować w dół, ku piechocie.
Dworycki obejrzał się w pole. Działa biły w tabor, Zaporożcy dawali ognia z samopałów, nie zbliżając się jednak do linii wozów. Dalej, na prawym skrzydle, Dońcy i semeni ścierali się jak Tatarzy z Moskalami — to przyskakując do walki na białą broń, to uciekając i strzelając z łuków.
Hetman nie poprowadził Polaków pełnym pędem, bo uderzenie w cwale — końskimi piersiami o kolasy — mogło okazać się błędem wartym jego głowy. Zebrał chorągwie, kazał grać sygnał i puścił ich zebranym galopem.
Husarze spadli na strzelców jak pancerny grad, z łoskotem kopyt, rżeniem koni. Spadli — i zatrzymali się na drewnianej przegrodzie. Kolasy i sanie naładowane sianem i słomą stały gęsto, związane łańcuchami i sznurami. A zza stert siana okrytych pałubami ślepiły na nich brodate oblicza strzelców w zielonkawych żupanach i świtach, z posiwiałymi na mrozie brodami, wspierających piszczele na ostrzach wbitych w ziemię berdyszy.
Polacy rąbali szablami — dźgali koncerzami, aby dosięgnąć ukrytych za burtami sań i kolas Moskali. Na próżno — strzelcy uciekali spod żelaza, odsuwali się od kręcących się bezradnie konnych. I opierali arkebuzy na podpórkach.
Dydyński wiedział, co się święci. W zamęcie zwrócił Kapera na wprost nich, by nie wystawiać się bokiem na strzał, zakrzyknął na pocztowych…
— Pli!
Wstęga ognia przeleciała wzdłuż wozów i sań. Kłąb kwaśnego dymu uderzył w nich razem z gorącym ołowiem jak oddech ognistego smoka. Wzbił się w górę, wiatr zwiał go w prawo, zakrył kozacką konnicę i zwartych z nią w walce Moskali. Wraz z nim zabrzmiały wrzaski, jęki. Koń pana Rudominy kwiknął, zwalił się na ziemię, zerwał się zaraz, młócąc śnieg kopytami, gdy jeździec szarpnął za wędzidło. Szlachcic obrócił go bokiem do Jacka, gniada kobyła kulała szpetnie. Za przednią prawą łopatką, przed popręgiem, widniał szeroki mokry otwór, z którego lała się ciemna, czarna końska krew!
— Koń okulawszy! Dajcie podjezdka! — rozdarł się szlachcic. — Antoseeeek!
— Odskakujemy!
— Zbierać się wszyscy! Bywaj tu!
Dydyński przestawił Kapera na zadzie, zawracając za swoimi. Ruszył skokiem na krwawe pole, przeczuwając, że jeszcze chwila, a strzały w plecy zdmuchną ich z wierzchowców.
Odskoczyli na dobre dwa stajania od wozów, poczęli zbierać się wokół chorągwi. Luźna czeladź wjechała między towarzystwo z powodowymi końmi. Jedni przesiadali się na wierzchowce, inni oddawali ranne i postrzelane. Dydyński policzył wzrokiem swój poczet. Oba podjezdki całe i zdrowe, Kaper nie wyglądał na postrzelonego. Świrski i Nieborski wykpili się połamanymi skrzydłami i małym wgnieceniem na naramienniku pana Herakliusza.
— Ścisnąć kolano z kolanem! — zakomenderował Gogoliński. — Uciszyć się! Szable w rękę!
— Bij! Bij, w imię Pańskie! — krzyczał rozogniony, rozgorączkowany Dymitr do Dworyckiego. — Szarżuj drugi raz, rwij tabor! Przyprowadź Szujskiego, a zrobię cię wielkim księciem! Dumnym bojarem!
— Wykrwawię chorągwie! — warknął hetman. — Potrzebujemy piechoty! Odwołam jazdę, rzucę ją na tyły, z lewej, od rzeki!
— Nie przejdziesz! Tam są hulajgorody! Strzelcy siedzą w kleciach. Jak się przebijesz, usieką.
Kula z moskiewskiej armaty padła w pole tuż obok, obsypując ich fontanną śniegu i błota. Turek Dymitra strzelił zadem, potem stanął dęba, cofnął się przerażony. Z kolei polak Dworyckiego stał nieporuszony — jakby wystrzały były najlepszą muzyką dla szlacheckiego wierzchowca.
— Żółkiewski złamał jazdą kosz Nalewajki pod Sołonicą, a kniaź Ostrogski Kosińskiego pod Piątkiem! Trąbić do szarży, ja sam pójdę z wami na armaty!
Działa stojące między saniami ryknęły niskim, suchym grzmotem. Kule przeniosły górą, rąbnęły w zaśnieżoną równinę. Jedna, zdradliwa, ze świstem przeszła przez szeregi petyhorców jak anioł śmierci, miażdżąc ludzi i koni, obalając jeźdźców, śląc bryzgi krwi na ich towarzyszy. Dworycki zadygotał. Nie mogli tu stać.
— Graj, muzyko, do ataku! — rozkazał piszczkom. — Póki puszki mają nienabite! Dalej, mości panowie! Daleeeeej!
Zabrzmiała trąbka. Skrzydlate, choć skrwawione chorągwie zerwały się do szarży jak lotne ptaki. Poszli galopem poprzez białe pole usiane skrwawionymi ciałami. Ludzie pochylili się w kulbakach, ścisnęli szable i koncerze, zmrużyli oczy, wypatrując wrogów na tle śnieżnej bieli.
Nawałnica spadła na sanie i kolasy z łoskotem kopyt, z brzękiem żelaza, tak mocno, że konie uderzyły piersiami o drewniane zapory.
— Obalać kolasy! Razem, równo!
— Mości panowie, za mną! — zaryczał Odrzywolski. Jego wierzchowiec rozpędzony w galopie nie stanął, jak inne, przed zwartą ścianą wozów i sań. Spięty ostrogami, przesadził kolasę! Zawadził kopytem o burtę, omal nie zwalił się na śnieg.
Okulawiony, wystraszony wpadł na rząd strzelców, zmiażdżył, stratował, rozepchnął Moskali jak szmaciane kukły. A Odrzywolski machnął na odlew szablą, ciął, rozwalając jakąś kędzierzawą głowę, wzniósł się w strzemionach do nowego cięcia.
— Dalej, bracia!
Pocztowy skoczył za nim, ale husarski podjezdek wyłamał się tuż przed burtą, zginając łeb, ślizgając się na zakrwawionym śniegu. A wtedy zza najbliższych sań wyskoczył strzelec w porwanej, pokrwawionej świtce. I jednym ruchem wbił rohatynę prosto w pierś podjezdka!
Koń zarżał, kwiknął przerażony. Stanął dęba tylko po to, by paść na bok, zwijając się, bijąc kopytami. Drzewce włóczni pękło z trzaskiem, jeździec zwalił się z kulbaki, przetoczył na bok, łamiąc husarskie skrzydło.
Dydyński skoczył na Moskali, chciał przemknąć nad kolasą jak Odrzywolski, lecz Kaper sfuszerował, zawiódł go jak zwykle. Zamiast się wybić, przyhamował, wyłamał ze skoku, prawie uderzył piersią o dechy, zginając łeb jak na paradzie.