— Dalej! Skokiem!
Puścili się galopem w stronę wzgórz i lasu — tam, gdzie w wąskim gardle między ścianami drzew widniało szerokie przejście na pola i stepy ciągnące się aż do Siewska. Z miękkim łoskotem kopyt, z szumem skrzydeł wpadli na niewielki pagórek przed przesieką, zjechali z niego i…
Błysk rozjarzył lodową pustynię aż po krańce lasu. Blask bijący z luf uniesionych piszczeli, wystrzały ze śmigownic, głuchy i suchy trzask organek. Chorągiew wstrzymała się w pędzie, z rżeniem i kwikiem zwalił się koń, drugi padł na bok, pocztowy i towarzysz polecieli z kulbak, ten pierwszy pod kopyta, drugi na bok, leżał we krwi, kopiąc nogami przed śmiercią.
— Stawaj! Stawaj! — zaryczał Gogoliński.
Przejście między drzewami zamknięte było pośpiesznie wystruganymi ostrokołami, kobylinami i zwykłym zasiekiem. Świeżo zaostrzone pale i koły szczerzyły zęby w stronę nadjeżdżającej husarii. A za ich nierówną, poszarpaną granią widniał tłum Moskali rozświetlony pochodniami.
Strzelcy! Zablokowali wyjazd z pola, jedyny prowadzący w stronę Siewska! Dopiero teraz w nagłym przebłysku Gogoliński zrozumiał, dlaczego jazda dworiańska nie chciała atakować, gdy przekraczali strumień. Ona po prostu odciągała ich uwagę, by dać czas strzelcom na obejście i zamknięcie drogi.
— W prawo marsz! Skokiem, mości panowie!
Konie dobyły ostatków sił. Parujące i wyczerpane skoczyły w stronę zbawczego lasu. Husaria przebiłaby się przez gąszcz — kosztem pozostawienia na gałęziach piór, skór i szyszaków. Lecz ledwie doszli do krzaków — w gęstwinie zamigotały światła, a potem z suchym trzaskiem odpaliły piszczele.
— W prawo! Zwijaj w prawo! — zakrzyczał Gogoliński. Rota skręciła na północ, niemal w stronę, z której przyjechali. Wpadli na niewielki wzgórek, pomknęli w stronę potoku i zaraz wstrzymali konie. Na drugim brzegu rzeki wysypywała się moskiewska konnica — w resztkach wieczoru widzieli całe sotnie i poczty stające w ordynku frontem do nich. Gogoliński uderzył się buzdyganem w norymberski szyszak. Byli w pułapce. W potwornej paści, z której… było jeszcze tylko jedno wyjście!
Poderwał towarzyszy i pocztowych do biegu. Skoczyli na wschód — ku miejscu, w którym las przechodził w trakt z Siewska do Staroduba, zakręcał i szedł równolegle do Siewu. Na próżno. W chaszczach i krzakach migotały światełka, słyszeli krzyki i nawoływania.
— Stój! Stawaj w lewo!
Chorągiew zbiła się w jedno wielkie kolisko. Husarze i petyhorcy poczęli krzyczeć, rozglądać się, przepychać, bić i wrzeszczeć. Gogoliński zerwał szyszak z głowy, starł zimny pot z czoła.
— Mości panowie, spokój! Uciszyć się! Chorąży, do mnie!
Chciał stanąć na jedną chwilę, ogarnąć wszystko, pomyśleć, co i jak uczynić.
Moskale nie dali mu do tego sposobności.
Wystrzał z działa wstrząsnął powietrzem. Jeden, drugi, trzeci, piąty!
Armatnia kula spadła jak grom z jasnego nieba. Rąbnęła w zaśnieżone pole za końskimi zadami, obsypała ich bryłami lodu. Druga była zdradliwsza — padła na ziemię po prawej, zrykoszetowała, przechodząc blisko, śmiertelnie blisko chorągwi.
— Wybiją nas! Wystrzelają jak psy!
— Ratujcie!
— Za mną! — krzyknął Aniołowicz. — Do rzeki! Przebijemy się w wzdłuż strumienia!
— Czekajcie! — ryczał Gogoliński, ale nikt go nie słuchał. Husarze i petyhorcy pomknęli w stronę Wula, do miejsca, gdzie strumień wypływał z lasów, między pagórkami. Poszli z łoskotem zbroic, z chrapaniem utrudzonych koni, wpadli w głęboki śnieg; czyjś rumak zapadł się po brzuch, kwiknął, inny potknął się, zrzucił jeźdźca.
A potem wierzchowiec Aniołowicza zapadł się w śnieżną czeluść. Biała płaszczyzna rozstąpiła się pod nim jak ruchome piaski, razem z nią zapadło się jak lawina całe zbocze. Koń kwiknął, wstał na przednie nogi, pośliznął się na lodzie, zerwał znowu. Poturbowany, ranny szlachcic chwycił wodze. Inne wierzchowce rżały, rzucały się niespokojnie.
— Zawracać! Nie przejdziemy!
— Jamy! Jamy pod śniegiem!
— Dalej bagno!
Nikt już nie dowodził, nikt nie słuchał komend Gogolińskiego. Husarze zaczęli rozbiegać się we wszystkie strony. Toczyli wzrokiem po lesie, szukając miejsca, w którym można było przebić moskiewski kordon. Jeden beształ czeladź, inny rozpaczał, kolejny spinał konia do galopu. Jedność i karność stały się pustym słowem na stepie.
I byłoby źle, bardzo źle, gdyby nie huknął strzał. Tym razem odezwał się puffer Dydyńskiego.
— Mości panowie, na środek pola! — zaryczał Dydyński. — Na wzgórze! Tam kule nie doniosą, tam uczynimy radę! Naprzód!
— Za mną! — poparł go Gogoliński, ratując resztki fantazji. — Tam bezpiecznie.
Wpadli na środek pola, między dwa niewielkie, siodłowate pagórki, słysząc zewsząd huk dział, krzyk Moskwy i głuchy pogłos echa, jakim odzywał się w przepastnym borze każdy wystrzał. Zbili się w kupę, w kolisko jak Krzyżacy pod Grunwaldem, stanęli ramię w ramię na dymiących koniach. I wtedy poczęli jak błędni rozglądać się dokoła, bo nikt nie wiedział, co robić i dokąd zmierzać.
Die 31/21 ianuarii
Dobrynicze, godzina ósma po południu
— Wielki kniaziu, ojczulku nasz ukochany, panie…
— Potem, potem — wychrypiał Szujski, dostojny, pomarszczony starzec zasiadający w saniach uformowanych na podobieństwo białego niedźwiedzia, w których zajmował tyle miejsca, że zmieściłoby się tam dwóch bojarów. — Trofimie Aleksiejewiczu, potem będziesz bił czołem. A teraz gadaj, co się dzieje! Gdzie carzyk? Gdzie impostor? Uszedł?
— Lachy i Dońcy uciekli do Siewska. Zaporożcy wycięci, część uszła. Poszli, skatiny, prosto w lasy!
— Nu i zwycięstwo. Taaak — kniaź potoczył przekrwionym wzrokiem po swoich kompanach — uuuu-cha, cha, cha! Fiodorze Iwanowiczu — poklepał Mścisławskiego po kolanie — tak Lachów bić trzeba. Nie siłą, nie szablą, a sposobem! Hu, hu! Wszak ja tobie mówił: pomnij, Mścisławski, kamrat, żebyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat! Czyja będzie Ksenia Godunowa?! Moja czy wasza?!