— Masz — rzekł i śmiejąc się, zerwał z kołpaka siedzącego obok bojara duży węgierski dukat. Cisnął go słudze jak psu. — Żeś mi dobrą nowinę przyniósł.
— Jeszcze bitwa nieskończona, Wasylu Iwanowiczu — mruknął ponuro Mścisławski, zarośnięty pod oczy jak leśny dziad, za to w szłyku wielkim jak komin gorzelni, obszywanym perłami i carskimi medalami, to jest dukatami. Ciężar tej czapy przez lata tak wykrzywił głowę kniazia, że ten sprawiał wrażenie, jakby spoglądał z dołu przez szparkę. — Puszki słychać.
— A co tam się dzieje?
— Husary się bronią w polu. Jazda litewska… Ze trzy setki. Piotr Fiodorowicz ich zasiekami otoczył, jak lisa w norze obszedł. Prosi, byś mu, wielki kniaziu, przysłał Niemców i konnicę rajtarską.
— Czy ci Litwini zagradzają nam drogę na Siewsk?
— W lasach są, na polanie, z dala od traktu.
— No to czego Piotr Fiodorowicz szuka guza po nocy? Ja mu konnicy nie dam. Starczą strzelcy, trochę dworian ziemskich z Siewierszczyzny i puszki — te może wziąć wszystkie. I przekaż mu, żeby nie szukał zwady po nocy. Otoczyć Lachów, dawać ognia i czekać do świtu. Postoją w polu — rano nie będzie co zbierać. O ile sami nie przyjdą szukać carskiej łaski. A reszta, ojczulkowie — na Siewsk, na Siewsk, pókim dobry! Gonić, łapać Rostrygę, Otriepiewa! Rozkazać po sotniach i pułkach, że kto przyprowadzi mi Dymitra, temu obiecuję sarafanowy kaftan, carską łaskę i sto rubli nagrody! Przyprowadzić go żywcem, ale… może być też martwy. W sumie to żadna strata! Ruszajcie!
Die 31/21 ianuarii
Pole pod Dobryniczami
Około godziny dziewiątej wieczorem
— Musimy czekać do świtu! — krzyczał Gogoliński do towarzystwa, słowa wydobywały się spod oszronionych wąsów razem z kłębami pary. — Przebijemy się przez Moskali… Rano… O pierwszym brzasku.
— Na tym wietrze nie doczekamy nawet do północy — odparł Domaradzki, dygocąc tak, że dzwoniły powyginane blachy obojczyka. — Uderzajmy teraz! Póki nas nie otoczyli, nie uczynili zasieków i kobylic.
— Po nocy wpadniemy w zasadzkę! — zaryczał Gogoliński. — Albo w jamę, jak Aniołowicz.
— Konie nam padną! Na piechotę wystrzelają nas jak kaczki!
— Nawet połowa nie przejdzie!
— Do rana nie zostanie co dziesiąty.
— Stać! Zabraniam! To rozkaz! — Porucznik wymachiwał pistoletem przed gębami husarzy. — Do szeregów. Siedzieć cicho! Może wyjdzie księżyc.
Głuchy huk przytłumił jego słowa. Moskale przypominali o sobie, co pewien czas mrok rozjaśniał daleki błysk działa. Mogli się tylko domyślać, gdzie spadła kula. Na szczęście rzadko która donosiła na środek pola. A może po prostu mieli szczęście?
— Mości poruczniku — zameldował Janicki, starając się przekrzyczeć wycie wiatru — ktoś idzie.
— Szpieg? Szpica moskiewska?
— Moskal, to pewne. Sam jeden na koniu. Jest o pół stajania.
— Mości Domaradzki, skocz z pocztem i złap go albo ubij!
— Tak jest!
Wezwany towarzysz obrócił konia w miejscu i zniknął w mroku wraz z trzema pocztowymi. Zabawili jakiś czas — poprzez wycie wichru doszedł ich szczęk żelaza, bo łomotu kopyt nie było słychać. Wrócili szybko, we czterech — prowadząc między sobą wielkiego, zaśnieżonego Moskala w futrzanej czapie i szubie przywodzącej na myśl niedźwiedzie futro.
— Nie bronił się! — zameldował Domaradzki. — Mamy ptaszka.
— Ktoś ty jest i czego chcesz?
Moskal nawet nie zdążył otworzyć ust, kiedy Dydyński przepchnął się z koniem do przodu.
— To Borys, mój sługa, znam go.
Oboleński zdjął czapkę, ukazując wygolony łeb, skłonił się uniżenie.
— Co tu robisz, do diabła?!
— Wróciłem służyć tobie, Jacku Aleksandrowiczu!
Dydyński wyrżnął Borysa pięścią w plecy.
— Stój! — krzyknął Domaradzki. — Czekaj, waszmość. Jak żeś tu trafił, człowieku?
Borys skłonił się jeszcze niżej.
— Nie bijcie, ojczulkowie, ja wszystko powiem. Jak na spowiedzi. Jest przejście między rzeką a lasem, tam — pokazał na wschód. — Przez bagniska.
— Co takiego?
— Co on mówi?!
— Jest przejście!
— A przeprowadzisz nas tamtędy?! Koń przejdzie, skoroś sam przejechał. Ale czy przejedzie dwieście wierzchowców? Mów, chłopie, albo wytrząśniemy cię jak futro!
— Przejdziemy, powoli i bezpiecznie, batiuszkowie. Ale nie w nocy! Tam droga straszna! Oparzeliska, a na nich lód — po ciemku nie odróżnisz twardej zmarzliny od topieli.
— Na pewno?!
— Jechałem przed zmierzchem. Ledwiem się nie utopił. Patrzcie, ojczulkowie, i nie krzywdźcie — mój koń mokry.
Faktycznie mały wołoski podjezdek był jak oblany wodą, parujący.
— Musimy czekać do świtu! — zakrzyknął Gogoliński. — Stoimy w kupie! Wytrwamy do brzasku! Nie wychodzić z szeregów, nie gadać!
— To szaleństwo! — zawołał Janicki. — Zamarzniemy!
— Kto chce — Gogoliński wskazał skraj lasu — droga wolna pod nóż Moskali. Przebijemy się razem. Bo tylko w gromadzie jesteśmy silni! Stawać, baczyć na boki! Meldować o wszystkim!
— Wjeżdżaj za mnie! — zakrzyknął Dydyński do Borysa. — Nie masz zbroi, ale ustaw się w szyku jak pocztowy. Wyprowadź nas z tej matni — wysyczał — a Bóg mi świadkiem, że ominie cię knutowanie za niewykonanie mojego rozkazu.
— Słuszajus', batiuszka — rzekł posępnie Borys.
Jacek spoglądał na niego ponuro. Nie wiedział, co rzec. Nie cierpiał tego moskiewskiego buhaja, ale teraz nie mógł odmówić mu rozsądku i fantazji. Borys wrócił! A szlachcic musiał przyznać, że zachował się jak szlachetnie urodzony pachołek.
Oboleński przesunął się za stolnikowica. Dydyński zadygotał z zimna.
— Borys…
— Słucham, ojczulku.
— Gdybym zginął… wiesz, o świcie, albo go nie doczekał, jesteś wolny. Zwalniam cię od przysięgi na chrest. Idź, dokąd chcesz, i czyń, co chcesz, rozumiesz?
— Dziękuję, batiuszka.
— To teraz co, pchniesz mnie nożem w plecy?
— To nie tak, Jacku Aleksandrowiczu, ojczulku najsłodszy. Póki u ciebie Chrest, póty ty dla mnie święty jak Chrystus Pantokrator na cerkiewnym obrazie. Ale i tak ja bym na ciebie nie podniósł ręki. To nie twoja wina, że błądzisz, bo Boże przeznaczenie kieruje czynami człowieka, a nie on sam.
— Bredzisz! Jezus Chrystus dał nam wolność wyboru, czego wy, Moskale, nie możecie pojąć. Pewnie dlatego, żeście schizmatycy.