Выбрать главу

Wsiedli na ślizgacz, który potoczył się wzdłuż pola startowego w stronę dalekich rusztowań z uwięzionymi w nich statkami. Rip podtrzymywał rozmowę i Dan czuł do tego barczystego, młodego człowieka coraz więcej sympatii. Shannon był trochę starszy — mógł to być ostatni rok jego terminowania. Dan doceniał każdą uzyskaną od niego informację o Królowej i jej załodze.

W porównaniu z wielkimi statkami Kompanii Królowa Słońca była miniaturowych rozmiarów. Załoga składała się tylko z dwunastu członków, wobec tego każdy miał na głowie sporo obowiązków. Na kosmolotach akwizycyjnych ścisła specjalizacja nie była możliwa.

— Mamy rutynowy transport na Naxos — kontynuował Rip swoim dźwięcznym głosem. — Stamtąd — wzruszył ramionami — dokądkolwiek…

— Z wyjątkiem Ziemi — wtrącił szorstko Kamil. — Powiedz lepiej do widzenia naszej kochanej planecie, bo nieprędko ją ujrzysz, Thorson. W tych okolicach długo nas nie zobaczą. Tym razem mieliśmy rejs specjalny, a to zdarza się raz na dziesięć lat. — Dan pomyślał, że jego rozmówca czerpie niezwykłą przyjemność w przekazywaniu mu tych okropnych wieści.

Ślizgacz okrążył pierwsze z rusztowań. W prywatnych dokach stały tutaj statki najsłynniejszych Kompanii. Wzniesione ku górze dzioby rozcinały niebo, wokół kręcili się ludzie. Dan przypatrywał się im jakby wbrew sobie, ale nie odwrócił głowy, gdy po jakimś czasie ślizgacz skręcił w lewo, w kierunku kolejnych stanowisk. Chyba z sześć mniejszych Wolnych Frachtowców czekało tutaj na start. Nawet nie zdziwił się za bardzo, kiedy podjechali do jednego z najbardziej zniszczonych.

— Oto ona, bracie. Najlepszy kosmolot akwizycyjny we wszystkich galaktykach. To prawdziwa dama, mówię ci, prawdziwa Królowa. — W głosie Ripa słychać było dumę.

Rozdział 2. — Planety na sprzedaż

Dan wszedł do kajuty Szefa Ładowni. Człowiek, który tam siedział otoczony stertami mikrotaśmy i całym sprzętem doświadczonego w lotach pośrednika, znacznie odbiegał od wyobrażeń młodego Branżowca. Mistrzowie prowadzący zajęcia w Syndykacie byli dobrze ubrani i zewnętrznie nie różnili się właściwie od ludzi sukcesu pracujących na Ziemi. Trudno było posądzić ich o jakikolwiek związek z Kosmosem.

W przypadku Van Rycka nie tylko mundur świadczył o tym, że pracował on dla. Służby. Jego przerzedzone, jasne włosy miały biały odcień, a twarz była raczej czerwona niż opalona. Był potężnym człowiekiem — nie tęgim, lecz dobrze zbudowanym — i zajmował każdy centymetr swojego miękkiego fotela.

Mierzył Dana sennym i na pozór obojętnym wzrokiem, tak jak i olbrzymi niczym tygrys kocur, rozciągnięty na jednej trzeciej powierzchni biurka. Dan zasalutował.

— Asystent Szefa Ładowni, Thorson, melduje się na pokładzie, sir. — Strzelił obcasami tak, jak nauczono go w Syndykacie, po czym położył swój identyfikator na biurku, choć jego dowódca w ogóle nie próbował go dosięgnąć.

— Thorson — wydawało się, że bas dochodzi nie z klatki piersiowej siedzącego na wprost człowieka, ale z głębi tego beczkowatego ciała. — Pierwsza podróż?

— Tak, sir.

Kot ziewnął i mruknął, ale uważne spojrzenie Van Rycka nie zmieniło się.

— Zamelduj się lepiej u Kapitana i wpisz się w rejestr. — I to wszystko. Takie było całe powitanie.

Trochę zagubiony Dan wspiął się do sektora kontrolnego. Przylgnął do ściany wąskiego korytarza, żeby przepuścić jakiegoś oficera sunącego za nim szybkim krokiem. Był to ów Kom-Tek, którego widział w jadalni z Ripem i Kamilem.

— Nowy? — To pojedyncze słowo pełne było trzasków i zakłóceń, jakby dochodziło z interkomu.

— Tak, proszę pana, mam się zarejestrować.

— Biuro Kapitana — następny poziom — i już go nie było.

Dan poszedł za nim bardziej statecznym krokiem. To prawda, że Królowa nie była olbrzymem i niewątpliwie brakowało na niej wielu udoskonaleń i luksusowych rozwiązań, którymi tak się chełpiły inne załogi. Dan jednak, mimo że niewiele jeszcze zdążył zobaczyć, doceniał elegancko urządzone wnętrze. Burty Królowej były być może zniszczone i dlatego z zewnątrz wyglądała na zużytą, ale w środku okazała się być sprawnym, szczelnym frachtowcem. Dan dotarł na wyższy poziom, zapukał w lekko uchylone drzwi i usłyszawszy niecierpliwe zaproszenie, wszedł.

Przez jedną oszałamiającą chwilę czuł się tak, jakby znalazł się w środku ZOO z pozaziemskimi istotami. Ściany tej niewielkiej kajuty zapełnione były obrazami. Ale jakimi! Stworzenia ze Strefy Końca, które niegdyś widział i o których słyszał, wymieszane były z istotami z najbardziej makabrycznych koszmarów. W małej, wiszącej klatce siedziało niebieskie zwierzę, które mogło być jedynie nieprawdopodobną kombinacją ropuchy (o ile ropuchy posiadały sześć nóg, w tym jedną z pazurami) i papugi. Ten stwór pochylił się do przodu, chwycił szponami klatkę i splunął na Dana.

Młody Branżowiec stał nieruchomo całkowicie pochłonięty wszystkim, co tu zobaczył, aż wreszcie wyrwało go z zamyślenia warkliwe:

— No, co jest?

Dan natychmiast odwrócił wzrok od niebieskiego horroru i spojrzał na człowieka siedzącego tuż pod klatką. Spod kapitańskiej czapki wystawały posiwiałe włosy. Ostre rysy twarzy uwydatniała blizna — być może po miotaczu. Oczy Kapitana były tak lodowate i władcze, jak oczy jego jeńca w klatce.

Dan odzyskał mowę.

— Asystent Szefa Ładowni, Thorson, melduje się na pokładzie, sir. — Ponownie podał swoją kartę. Kapitan Jellico chwycił ją pospiesznie.

— Pierwszy rejs?

I znowu Dan zmuszony był przytaknąć. O ile łatwiej byłoby móc odpowiedzieć: nie, dziesiąty…

W tym momencie niebieski stwór wydał z siebie przeraźliwy pisk, na co Kapitan zareagował uderzeniem w drzwi klatki z takim impetem, że jej mieszkaniec zamilkł, choć zapewne nie nauczył się dzięki temu dobrych manier. Kapitan natomiast wrzucił kartę Dana do rejestratora statku i nacisnął klawisz. Przybysz mógł się teraz odprężyć — został oficjalnie wpisany jako członek załogi i teraz nikt go już nie usunie z Królowej.

— Odrzut o osiemnastej — poinformował go Kapitan. — Znajdź sobie kajutę.

— Tak jest — zasalutował Dan i uznał, że może już opuścić to swoiste ZOO Kapitana Jallico.

Schodząc do sektora ładunkowego zastanawiał się, z jakiej tajemniczej planety pochodzi niebieski stwór i dlaczego Kapitan był w nim aż tak rozkochany, że zabierał go ze sobą w podróż. Z tego, co Dan zdążył zauważyć wynikało, że papugo-ropucha nie posiadała żadnych sympatycznych cech.

Ładunek, który Królowa zabierała na Naxos był już najwyraźniej na pokładzie — gdy przechodził obok ładowni, dostrzegł zapieczętowane zaniki włazu. A zatem jego obowiązki, przynajmniej jeśli chodzi o ten port, ktoś już wypełnił. Mógł więc całkiem swobodnie rozejrzeć się po małej kajucie, którą wskazał mu Rip Shannon, a potem rozpakować parę osobistych drobiazgów.

W Syndykacie należał do niego tylko hamak i szafka, toteż nowa kwatera wydała mu się bardzo wygodnym, przestronnym pomieszczeniem. Gdy rozległ się sygnał odrzutu, był już całkiem zadomowiony i zadowolony z sytuacji, mimo że jeszcze parę godzin temu ponure żarty Sandsa nie pozwalały mu optymistycznie patrzeć w przyszłość.

Znajdowali się już daleko w Kosmosie, zanim Dan poznał pozostałych członków załogi. Oprócz Kapitana Jellico w sterowni pracował Steen Wilcox. Był to szczupły Szkot około trzydziestki, który odsłużył parę lat w Inspekcji Galaktycznej, a dopiero później przeszedł do Branży. Teraz miał już stopień astronawigatora. Do sekcji kontroli należał również Marsjanin, Kom-Tek Tang Ya, oraz Rip, asystent.