Выбрать главу

Rzuciła okiem na cyfrowy zegar na nocnym stoliku. Powinna już wstać, wziąć prysznic, ubrać się i iść do biura. Leżała jednak w zmiętych, przepoconych prześcieradłach i rozmyślała.

Ze słodkich wspomnień wyrwała ją nagła myśl. Malcolm! Co będzie, jak się dowie? Przecież tylko chciałam, żeby był trochę zazdrosny i mnie zauważył. Teraz mnie znienawidzi!

Zadzwonił telefon.

— Wyłącz obraz — rzekła ostrym tonem. — Odbierz. Pół metra nad jej łóżkiem pojawiła się twarz Malcolma. Dowiedział się, jęknęła w duchu. Już wie! Holly poderwała się i usiadła, zakrywając się prześcieradłem, choć wiedziała, że Eberly jej nie widzi. Czuła się winna i to uczucie zdominowało wszystkie inne.

— Holly, jesteś tam? — spytał Eberly pochylając się lekko, jakby w ten sposób miał przywołać jej obraz w swoim mieszkaniu.

— Tak, Malcolm — odparła, starając się mówić normalnym tonem. — Trochę się dziś spóźnię.

— Jeśli chodzi o tego człowieka, którego Gaeta ściągnął wczoraj na pokład — rzekł Eberly, ignorując drżenie w jej głosie — to on ma zostać w habitacie, dopóki ktoś nie zechce przysłać statku, żeby go zabrał.

Nie wie, pomyślała. Odczuła taką ulgę, że o mało nie opadła z powrotem na poduszki.

— Tak? — ledwo zdołała wyjąkać w stronę obrazu Eberly’ego.

— Chcę, żebyś z nim porozmawiała, jak tylko lekarze podejmą decyzję o zakończeniu kwarantanny. Potrzebujemy jego pełne dossier.

Nie wie, powtórzyła sobie w duchu. Wszystko w porządku. Nie wie.

— Rozumiem. Oczywiście.

— Dobrze. Postaraj się to zaraz załatwić. Mózg Holly znów zaczął działać.

— Powiedziałeś Morgenthau? — spytała. Zmarszczył czoło.

— Mówię tobie. Pokiwała głową.

— Dobrze. W porządku. Powiem jej. Wiesz, ona lubi, jak jej się o wszystkim mówi.

— Przypilnuj tego — rzekł, prawie ze złością.

— OK. Tak zrobię.

Chyba w końcu zauważył niechęć w jej głosie.

— Holly, może ja porozmawiam z Morgenthau? Serce jej zadrżało.

— Och, Malcolm, nie chcę ci robić kłopotu.

W duchu jednak ucieszyła się. Więc jednak się troszczy! Troszczy się o mnie!

— Zaraz do niej zadzwonię — oznajmił z uśmiechem. — Zanim dotrzesz do biura, będzie już o wszystkim wiedziała.

— Dzięki, Malcolm.

— Nie ma sprawy — odparł, po czym rozłączył się i obraz znikł.

A Holly została w łóżku, przerażona nagle tym, że kochała się z innym mężczyzną, w strachu, że Malcolm się o tym dowie.

Ruth Morgenthau wkroczyła do swojego gabinetu i zastała tam siedzącego przed jej biurkiem i czekającego na nią Sammiego Vyborga.

— Myślałam, że będziesz oglądać przelot koło Jowisza — rzekła, obchodząc biurko dookoła i opadając ciężko na wyściełane krzesło.

Vyborg pochylił się na krześle.

— Wyczyn tego kaskadera przyćmił przelot. Wszystkie sieci to pokazały.

— No i co? — spytała. — Dlatego przyszedłeś? Bo jeśli chodzi o naszego rozbitka — rzuciła lekkim tonem — to już rozmawiałam o tym z Eberlym. Kazał Holly…

— Nie chodzi o rozbitka — warknął Vyborg.

Przyjrzała mu się uważnie. Jego wąska twarz, przypominająca oblicze kościotrupa, była jeszcze bardziej ponura niż zwykle, spięta od tłumionego gniewu.

— O co więc chodzi?

— Eberly obiecał, że zostanę szefem działu łączności. Ale nic nie robi, żeby do tego doprowadzić.

— Takie rzeczy muszą potrwać, Sammi — próbowała zagrać na zwłokę Morgenthau. — Doskonale o tym wiesz. Cierpliwości.

— Nie kiwnął nawet palcem — upierał się Vyborg.

— Cierpliwości, Sammi. Cierpliwości.

Ku jej zdziwieniu Vyborg uśmiechnął się. Morgenthau pomyślała, że wygląda jak uśmiechający się wąż pełznący do ofiary.

— Widziałem kiedyś taki dowcip rysunkowy — rzekł wolno. — Dwa sępy siedzą na gałęzi uschniętego drzewa. I jeden mówi do drugiego: „Cierpliwości, do cholery! Chętnie bym kogoś zabił”.

Morgenthau poczuła, że się czerwieni, słysząc jego wulgarny język.

— A kogo masz zamiar zabić?

— Oczywiście te dwie osoby, które stoją na mojej drodze do najwyższego stanowiska w dziale łączności.

— Nie radziłabym…

— Żaden z nich nie jest wierzącym. Szef działu to Żyd, nie przestrzegający zasad własnej religii. Drugi to emerytowany Meksykanin, który spędza więcej czasu na grzebaniu w ziemi niż przy biurku. Z nim powinno pójść łatwo.

— Nie wolno ci nic robić bez zgody Eberly’ego.

— Przestań się ze mną drażnić. Oboje wiemy, że Eberly jest tylko figurantem. Ty tu naprawdę rządzisz.

— Nie wolno ci nie doceniać Eberly’ego. On potrafi zjednywać sobie ludzi. Umie hipnotyzować tłumy. Nie chcę, żebyś postępował pochopnie.

— Tak, tak. Ale wierzę staremu porzekadłu, że Pan pomaga tym, którzy chcą pomóc sobie. Mam dość czekania. Czas działać.

Morgenthau ściągnęła usta z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała.

Wykąpana, uczesana i ubrana Holly zadzwoniła do Morgenthau przed wyjściem z mieszkania.

— Doktor Eberly chce, żebym porozmawiała z tym nowym przybyszem — powiedziała do pulchnego obrazu Morgenthau. — Sprawdziłam w dziale medycznym, dziś kończy mu się kwarantanna, więc pójdę prosto do niego, a nie do biura.

Holly wygłosiła tę przemowę oznajmiającym tonem — nie było to ani pytanie, ani prośba o pozwolenie. Nazwisko Eberly’ego wystarczało zamiast pozwolenia.

Morgenthau najwyraźniej była tego samego zdania.

— Eberly już dzwonił i powiedział mi o tym. Ale dzięki, że zadzwoniłaś, Holly. Zobaczymy się w biurze, jak wrócisz ze szpitala.

Raoul Tavalera siedział na szpitalnej werandzie, oszklonym bąblu na szpitalnym dachu. Choć był późny poranek i promienie Słońca wpadały przez okna słoneczne habitatu, Holly miała wrażenie, jakby dzień był nieco pochmurny. Światło Słońca było jakieś słabsze, jakby przefiltrowane przez cienką warstwę chmur. Jesteśmy pięć razy dalej od Słońca niż Ziemia, pomyślała. Nic dziwnego, że Słońce świeci słabiej.

Tavalera miał na sobie kiepsko dopasowany szary kombinezon, a na jego długiej, końskiej twarzy malował się wyraz przygnębienia, wręcz rozpaczy. Nie wstał z krzesła, kiedy Holly podeszła i przedstawiła się. Miała na sobie bladoróżową bluzę i ciemnoszare spodnie: biurowy mundurek.

— Jestem z działu zarządzania zasobami ludzkimi — wyjaśniła Holly, przysuwając sobie krzesło i siadając obok Tavalery. Nawet się nie ruszył, żeby jej pomóc. Uśmiechnęła się i mówiła dalej:

— Przyszłam tu, żeby wydobyć z pana całą historię pana życia.

— Czy to prawda? Utknąłem tu na cały pieprzony rok?

— Tak, chyba że ktoś wyśle po pana statek. Obawiam się, że leci pan z nami aż na Saturna.

— A kto, do kurwy nędzy, miałby wysyłać po mnie statek!? Jestem zwykłym dupkiem inżynierem, pieprzonym wołem roboczym i tyle.

Holly wzięła głęboki oddech.

— Panie Tavalera, święta nie jestem, ale byłabym wdzięczna, gdyby wyrażał się pan nieco oględniej.

Rzucił jej długie spojrzenie.

— Wierząca?

— Niespecjalnie. Nie chodzę do kościoła.

— Pieprze… hm, to znaczy, chciałem powiedzieć, przede wszystkim to Nowa Moralność mnie tu wysłała. Miałem odsłużyć dwa lata w służbie publicznej. Bez możliwości wyboru.