Выбрать главу

— Rozumiem.

— Serio? Zostało jeszcze tylko parę tygodni i miałem lecieć do domu. A teraz lecę na pieprzo… na Saturna, na litość boską.

Holly wskazała roztaczający się z dachu widok na wioskę i piękny zielony krajobraz habitatu.

— Wie pan, są gorsze miejsca. Może się tu panu spodoba.

— Mam na Ziemi rodzinę. Przyjaciół. Chcę wrócić do starego życia… — głos mu się załamał. Holly dostrzegła, że z trudem panuje nad sobą, by nie wpaść w szał.

— Może im pan wysyłać wiadomości. Znajdziemy tu dla pana jakąś użyteczną pracę. Założę się, że polubi pan życie tutaj.

Tavalera obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem.

— Wiem, że dla pana wydaje się to katastrofą — rzekła Holly, przedstawiając wszystko tak zdroworozsądkowo, jak tylko mogła — ale jest pan tutaj i powinien to jak najlepiej wykorzystać.

— Łatwo pani mówić — odburknął Tavalera.

— Podczas pana pobytu tutaj zrobimy wszystko, żeby pomóc.

— Zrobimy?

— Ludzie w habitacie. Dział zasobów ludzkich.

— Pani też?

Holly pokiwała głową.

— Tak, pracuję w dziale zasobów ludzkich.

Na twarzy Tavalery pojawił się cień uśmiechu. Ale bardzo niewyraźny.

Eberly przechadzał się leniwie ścieżką wijącą się brzegiem jeziora, w towarzystwie Morgenthau.

— Jak przyjemnie jest na wolnym powietrzu — powiedział. — Z dala od oczu podglądaczy i uszu podsłuchiwaczy.

— Szpiegują cię? — spytała Morgenthau. Wiedziała, jak łatwo nakleić na ścianie albo suficie mikrofon grubości jednej cząsteczki. Kamery nie większe od kropli można było wpakować prawie wszędzie.

— Pewnie nie. Wilmot jest zbyt naiwny, żeby zrozumieć, co robimy. Dobrze jednak przygotować się na wszystkie ewentualności, prawda?

— Mamy problem z Vyborgiem — rzekła, jakby ogłaszała coś ważnego.

— Niecierpliwi się, wiem.

— To coś poważniejszego niż brak cierpliwości — odparła Morgenthau. — Grozi, że zrobi coś niemiłego.

— Niemiłego? — Eberly poczuł niepokój. — Co masz na myśli?

— On nie chce czekać aż usuniesz tych dwóch ludzi w dziale łączności — odparła spokojnie Morgenthau. — Chce się sam nimi zająć.

Eberly poczuł, jak ogarnia go fala strachu.

— Co za żmija! Wszystko popsuje.

W duchu zaczął się zastanawiać, jak może go powstrzymać. Jak może zapobiec tragedii, a jednocześnie by Vyborg nie wyszedł na kogoś słabego, nieskutecznego? Chcę, żeby byli wobec mnie lojalni, ale jeśli będę próbował ich powstrzymać, zrobią to tak czy inaczej. I co się ze mną stanie? Odeślą mnie na Ziemię, kiedy dotrzemy na Saturna. Do więzienia!

— Mówię ci, że on ma zamiar użyć siły — przypomniała Morgenthau.

Powstrzymanie się przed wyłamywaniem sobie palców wymagało od Eberly’ego sporego wysiłku.

— Co mogę zrobić? Jak mam go powstrzymać? Morgenthau uśmiechnęła się z wyższością.

— Nie powstrzymuj go.

— Co?

— Niech działa. Upewnij się tylko, że od niego nie można dotrzeć do nas.

Eberly patrzył na nią, próbując zrozumieć, co powiedziała. Szła przy nim, jak na niedzielnym spacerze.

— Chcemy, żeby Vyborg przejął dział łączności — tłumaczyła. — Jeśli jest gotów, żeby podjąć ku temu jakieś kroki, po co mielibyśmy go powstrzymywać?

— A jeśli posunie się do zbrodni? Jeśli go nakryją, złapią, aresztują?

— Dlatego właśnie musimy zadbać, żeby nikt nas z nim nie łączył. Chyba że mu się uda.

— Ale jeśli nie…

— Jeśli mu się uda, przybliży nas o krok do celu. Jeśli nie, uczciwie powiemy, że nie mamy z tym nic wspólnego.

— A jeśli mu się nie uda — zastanawiał się Eberly — schwytają go, a on obciąży mnie?

— Pokażesz czyste ręce i serce bez winy — odparła Morgenthau słodkim tonem. — Przy twojej sile perswazji jestem pewna, że łatwo przekonasz Wilmota i wszystkich innych, że zostałeś fałszywie oskarżony. I to będzie prawda.

Eberly kroczył w milczeniu, a Morgenthau starała się za nim nadążyć. Ona chce, żeby Vyborg zaczął działać. Jeśli nawet popełni morderstwo, ona popiera działanie. Ale dlaczego, zastanawiał się. Odpowiedź nadeszła natychmiast: bo to da jej większą władzę nad Vyborgiem. I większą władzę nade mną. Pozwala mi być publicznym figurantem, bo potrafię zarządzać ludźmi i skłonić ich do działania. Ale to ona jest szarą eminencją. To ona ma prawdziwą władzę.

KAPLICA MIĘDZYWYZNANIOWA

W habitacie jest dziesięć tysięcy dusz, a mała kaplica międzywyznaniowa tylko jedna; można by pomyśleć, że Dom Boży będzie pełen o każdej porze dnia i nocy, rozmyślała Ruth Morgenthau padając na kolana w pierwszej ławce. Tymczasem nie ma tu nikogo, oprócz mnie.

Poczuła, jak wypełniają zimny gniew. Dziesięć tysięcy ludzi i nikt z nich nie kocha Boga na tyle, by uklęknąć tu w modlitwie. Tylko ja. Nie ma tu nikogo oprócz mnie.

Niezupełnie, napomniał ją wewnętrzny głos. Bóg tu jest. Pochyl głowę w modlitwie. Wyznaj swoje grzechy i błagaj swojego Stwórcę o przebaczenie.

Morgenthau modliła się.

Znalazła Boga — czy raczej, Bóg znalazł ją — kiedy była chudą, czternastoletnią prostytutką na zaśmieconych ulicach Norymbergi, co dzień o krok bliższą śmierci z powodu niedożywienia, chorób i narkotyków. Święci Apostołowie uratowali ją, uleczyli jej ciało i oczyścili duszę.

Głód jednak został. Po jakimś czasie zrozumiała, że głód to dzieło szatana, podstępny, nieopanowany głód, który sprowadziłby na nią wieczne potępienie, gdyby nie poświęcała służbie Bogu każdej chwili na jawie. Modliła się o ukojenie, o siłę, która pozwoli jej pokonać nieustanną, palącą potrzebę. Często modliła się o śmierć, gdyż myślała, że jedynie śmierć przyniesie kres torturom jej duszy. Odmawiała sobie towarzystwa kobiet, spała sama w mnisiej celi, by walczyć z pokusą, by odegnać dręczący ją głód.

W końcu znalazła substytut, niegroźną namiętność, która pomogła jej przezwyciężyć głód. Władza. Dzięki temu, że pracowała z mężczyznami, spędzając prawie cały czas z mężczyznami, których nienawidziła i których się bała, w końcu opanowała reguły gry o władzę. Specjalnie pozwoliła swemu ciału, by utyło, by stało się nieatrakcyjne fizycznie. Ale doskonaliła umysł i instynkty. Pięła się po szczeblach kariery w organizacji Świętych Apostołów. Nikt jej nie podejrzewał o walkę z namiętnością. I kobiety, i mężczyźni, żywili szacunek do jej coraz większej władzy.

Kiedy poproszono ją o udanie się na misję do Saturna, zgodziła się z ochotą.

— Wybraliśmy człowieka, który zorganizuje bogobojny rząd w kosmicznym habitacie — oznajmił jej przełożony — ale on nie jest najbardziej godnym zaufania. Twierdzi, że jest wierzącym, ale jego matactwa z przeszłości napawają mnie obawą.

— Rozumiem — rzekła Morgenthau.

I rzeczywiście rozumiała. To była szansa na prawdziwą władzę, na kontrolę nad dziesięcioma tysiącami mężczyzn i kobiet. Wspaniała szansa. I straszna pokusa.

Uklękła samotnie w małej kaplicy habitatu i żarliwie modliła się o znak. I władzę. Władza była dobra, władza w służbie Boga była wielkim błogosławieństwem. Chroniła przed głodem. Uspokajała demony, które w niej płonęły.

Morgenthau modliła się o wewnętrzny pokój, o pokorę, o zrozumienie ścieżki, którą przeznaczył dla niej Bóg. Ale przede wszystkim modliła się o władzę.