Z szybkością atakującego lamparta Kananga uderzył staruszka w splot słoneczny. Don Diego osunął się na ziemię, nie wydawszy z siebie ani jednego dźwięku.
Kananga złapał go i bez trudu podniósł. Tylko bez śladów wleczenia ciała. Żadnych śladów walki.
Poniósł dyszącego, nieprzytomnego Don Diego wzdłuż wału, aż na betonowy brzeg kanału. Staruszek zakaszlał i jęknął, poruszył lekko nogami, zamrugał oczami.
Kananga ukląkł i zanurzył mu twarz w wodzie, przytrzymując mu głowę ostrożnie, prawie czule, by nie wystawała nad powierzchnię wody. Don Diego zacharczał, szarpnął się słabo i zwiotczał. W wodzie pojawiły się bąbelki, po czym znikły. Kananga potrzymał go jeszcze chwilę, licząc wolno do stu, zanim wreszcie go puścił.
Zadowolony z dokonanego dzieła Kananga wstał. Nieźle, pomyślał, rozglądając się dookoła. Żadnych śladów na zakurzonej powierzchni, żadnych zadrapań na betonie, żadnych śladów walki.
Nikt się nie dowie.
328 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA
Ciało znalazła Holly. Zostawiła Cardenas w bistrze i ruszyła nad kanał, gdzie pracował Don Diego. Z początku go nie zauważyła. Potem dopiero dostrzegła ciało rozciągnięte na dnie kanału, do połowy zanurzone w wodzie.
Nie krzyczała. Nie rozpłakała się nawet kilka godzin później, kiedy wróciła do swojego mieszkania, długo po tym, jak wyciągnęła ciało staruszka z wody, a ekipa medyczna przybyła i stwierdziła zgon.
Tej nocy śnił jej się ojciec, którego nie pamiętała. Czasem, we śnie, był nim Don Diego; czasem była to mroczna, pozbawiona twarzy męska postać, wielka i przerażająca. W pewnym momencie postać odwróciła się do niej plecami, a ona znów była małą dziewczynką, która dopiero uczyła się chodzić. Gdzieś w tym śnie była Pancho, ale Holly chciała przede wszystkim, żeby ta postać się odwróciła, a ona mogła zobaczyć twarz mężczyzny. Próbowała go zawołać, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Wyciągnęła rękę i postać wreszcie się do niej odwróciła. Zobaczyła, że to Malcolm Eberly patrzący na nią chłodnym wzrokiem.
Holly poderwała się, nagle obudzona, a nieprzyjemny sen odchodził w niepamięć jak chmura w letni dzień. Wzięła prysznic i ubrała się szybko, postanowiła nie jeść śniadania i poszła prosto do małego szpitala habitatu, by spotkać się z lekarzem, który oglądał ciało Don Diega. Wiedziała, że powinna zadzwonić do Morgenthau i powiedzieć, że się spóźni, ale nic ją to nie obchodziło.
W szpitalu było cicho, spokojnie, niespiesznie. Personel habitatu był przeważnie w dobrym zdrowiu fizycznym, młodzieńczy, mimo wieku kalendarzowego. Głównymi problemami medycznymi były wypadki i niedomagania psychiczne. I nagła śmierć dziewięćdziesięcioczteroletniego mężczyzny, dodała w duchu Holly.
Gdy Holly wyjaśniła, o co chodzi, zadowolony uśmieszek doktora Yafteza zgasł.
— Co za nieszczęście — rzekł. — Jakie to smutne. To był taki wspaniały człowiek. Tyle godzin z nim przegadałem.
Ujął Holly delikatnie za łokieć i zaprowadził ją do drzwi, które wychodziły na ogrodowe patio szpitala.
— Nie chcę pana odrywać od pracy — rzekła Holly.
— Dziś i tak nie mam już nic do zrobienia — odparł. — Nasi ludzie są odrażająco zdrowi.
Wyszedł z nią na zewnątrz dwukondygnacyjnego budynku i poprowadził przez starannie wypielęgnowany ogród na dziedzińcu. Holly przypomniała sobie, jak Don Diego chciał, by ogrody wyglądały na dziksze, bardziej naturalne.
Wpychając ręce do kieszeni białego fartucha, Yaftez oznajmił:
— Ta śmierć mnie zastanawia. Prawdopodobnie potknął się, wpadł do wody i utonął.
— Dlaczego po prostu nie wstał? — spytała.
Wzruszył ramionami.
— Mógł uderzyć się w głowę. Mógł zemdleć — niskie ciśnienie krwi, drobny wylew. Był już niemłody.
— Czy są jakieś ślady takiego wylewu?
— Nie, ale niewielki wylew nie robi dużych szkód. Będziemy musieli się temu dokładnie przyjrzeć, ale i tak możemy nic nie znaleźć. To nie jest Nowy Jork ani Tokio, rozumie pani. Nie mamy tu doświadczonych patologów.
— Rozumiem.
— To wielka tragedia. Taka strata.
— Jest pan pewien, że to był wypadek? — upewniła się Holly. Yaftez zrobił zdumioną minę.
— Tak. Oczywiście. Jakaż inna mogłaby być przyczyna?
— Nie wiem.
Lekarz spojrzał na nią uważnie.
— Był moim przyjacielem. Gdyby było tam coś podejrzanego, zauważyłbym. Zapewniam panią. To był wypadek. Nieszczęśliwy. Niefortunny. Ale wypadek, nic ponadto.
Im więcej mówił, tym bardziej Holly zastanawiała się, czy to rzeczywiście był wypadek. Ale to jakieś szaleństwo, powiedziała sobie. Cóż innego mogłoby to być? Kto mógłby chcieć zabić Don Diego? Mimo to ze zdumieniem usłyszała swój głos:
— Czy mogę zobaczyć protokół z badania?
— To tylko mnóstwo medycznego żargonu — odparł. — I zdjęcia zwłok.
— Nie mam żadnych jego zdjęć — przypomniała sobie. — Żadnych pamiątek.
— Zdjęcia martwego człowieka są raczej nieprzyjemne.
— Nie szkodzi. Chcę je zobaczyć.
Lekarz westchnął ciężko.
— Dobrze. Dam pani kod dostępu i będzie pani mogła sobie oglądać wszystkie akta, kiedy tylko zechce.
— Dziękuję panu — rzekła Holly.
— Da nada — odparł odruchowo Yaftez.
Eberly z trudem opanowywał wściekłość. Stał za biurkiem w swoim mieszkaniu, z poczerwieniałą twarzą i warczał na Vyborga i Kanangę.
— Morderstwo! — wściekał się Eberly. — Nie mogliście poczekać, aż odsunę staruszka, tylko musieliście pójść na całość i zamordować go!
— Nikt o tym nie wie — wyszeptał Vyborg. — Pochowali go, już po wszystkim.
— Ja o tym wiem! — prychnął Eberly. — I moim obowiązkiem jest zameldować o tym Wilmotowi. A co zrobicie, jeśli spróbuję? Też mnie zabijecie?
— Nie, skądże — odparł Kananga.
— Mordercy. Moi najbliżsi przyjaciele i poplecznicy to para morderców.
— On nie był wierzącym — rzekł Vyborg. — To tylko niepraktykujący katolik.
— I to usprawiedliwia morderstwo?
— Myślałem, że chcesz się pozbyć staruszka — rzekł Kananga. — Tak mi Sammi powiedział.
— Zgodziłeś się, żeby go zlikwidować — jęknął Vyborg. — Myślałem…
— Myślałeś! Zacząłeś działać na własną rękę, nie pytając mnie o zdanie. Nie pytając, jak twoje pomysły mogą wpłynąć na mój podstawowy plan. Nie chcę, żebyś myślał! Chcę, żebyś wykonywał polecenia! Żebyś był posłuszny!
— Tak, rozumiem — rzekł Vyborg — ale…
— Żadnych ale! — wrzasnął Eberly. — Albo należycie do mojego zespołu, albo nie! Nie ma innej możliwości. Albo wykonujecie moje polecenia, albo zrezygnujcie, raz na zawsze.
Kananga spojrzał na Vyborga. Nie muszę im mówić, pomyślał Eberly, że jeśli zrezygnują, od razu doniosę na nich Wilmotowi. Doskonale o tym wiedzą.
— A więc? — spytał. — Wybierajcie.
— Ja zostaję, to jasne — rzekł Vyborg. — Przykro mi, że postąpiłem tak… nierozważnie.
— A ty, pułkowniku?
Kanandze ukorzenie się przyszło o wiele trudniej, ale w końcu przełknął ślinę i rzekł cicho:
— Jestem do usług, teraz i zawsze.
Eberly pozwolił sobie na niewielki uśmieszek.