— Doskonale. Zapominam o tym incydencie. Vyborg, masz czekać cierpliwie, aż odsunę Berkowitza.
— Dobrze.
Kiedy to osiągniemy, przejmiecie całkowitą kontrolę nad działem łączności. A ty, drogi pułkowniku — zwrócił się do Kanangi — będziesz moim szefem bezpieczeństwa, gdy tylko stworzymy nowy rząd.
Kananga już otwierał usta do odpowiedzi, ale Eberly dodał:
— Pod warunkiem, oczywiście, że będziesz wykonywał moje polecenia i nie będziesz działał na własną rękę.
Kananga zamknął usta i pokiwał ponuro głową.
Eberly odprawił ich. Powlekli się ponuro do drzwi i wyszli. Opadł na krzesło. Miał wrażenie, że w głowie i w żołądku wszystko mu się kłębi. Nie jest tak źle, pomyślał. Wszyscy uznali, że śmierć staruszka to wypadek. A ja mam haka na Vyborga i Kanangę, coś, przez co będą się czuli ze mną mocniej związani. Całkowita lojalność, oparta na strachu. Potarł bolące miejsce na brzuchu. A Morgenthau ma haka na mnie. To jak siedzenie w klatce z tygrysem, z całym stadem tygrysów. Albo im dasz wszystko, czego chcą, albo cię zjedzą.
Rozsiadł się wygodnie i próbował nie myśleć o bólu brzucha. Jak się pozbyć Berkowitza, zastanawiał się. Najchętniej bez popełniania kolejnego morderstwa.
Z kim by tu porozmawiać, zastanawiała się Holly. I zawsze przychodziła jej na myśl jedna rozmowa: z Malcolmem. Trzeba powiedzieć o tym Malcolmowi.
Tylko że nie można się spotkać z Malcolmem tak, żeby Morgenthau nie przeszkadzała. Broni dostępu do niego jak buldog. Holly wysłała Eberly’emu kilka wiadomości, prosząc o prywatne spotkanie, ale Morgenthau poinformowała ją, że Eberly jest teraz zbyt zajęty, by z nią rozmawiać.
— Ależ możesz ze mną porozmawiać o wszystkim, co chcesz powiedzieć Eberly’emu — rzekła Morgenthau.
— To jest sprawa… osobista — wykręciła się Holly.
W oczach Morgenthau pojawił się błysk niezadowolenia, szybko jednak zastąpił go wyraz sprytu, wręcz przebiegłości.
— Moja droga, on jest zbyt zajęty, by zajmować się jakimiś sprawami osobistymi. I zbyt ważny, żeby można było mu przeszkadzać.
— Ale…
— Może po utworzeniu nowego rządu będzie miał czas na jakieś życie osobiste. Na razie nic z tego.
— Dobrze — rzekła obojętnym tonem Holly. — Łapię.
— A skoro już cię widzę — spytała żwawo Morgenthau — jak tam konkursy? Kiedy zaczynamy drugi etap?
Zaskoczona, że Morgenthau nie pyta jej o dossier Cardenas, uradowana, że jej niewielki i niepełny dopisek zadowolił szefową, Holly zaczęła opowiadać o postępach w konkursie na nazwy różnych miejsc w habitacie.
Profesor Wilmot wpatrywał się w unoszące się w powietrzu wykresy.
— Zdumiewające — mruknął. — Absolutnie zdumiewające.
Mimo wysiłków, jakie on i jego pracownicy włożyli w przestrzeganie przez mieszkańców habitatu protokołu stworzonego jeszcze na Ziemi, ludzie coraz częściej od niego odchodzili. Dostrzegł, że zmiany były niewielkie, w większości kosmetyczne. Niektóre z kobiet zaczęły ozdabiać ubrania własnoręcznie wykonanymi naszywkami i samoprzylepną biżuterią, bardzo często o jednoznacznie seksualnym charakterze. Ten trend zyskiwał na popularności, choć Eberly próbował narzucić zasady dotyczące ubioru. Niewielu mężczyzn przestrzegało zasad. Młodość ma swoje prawa, pomyślał Wilmot, choć niektórzy z tych młodzieniaszków byli w wieku dziadków.
No i ten konkurs na nazwy, z nazywaniem każdego budynku i krzaka w habitacie. To niewiarygodne, ile czasu i energii wszystkim to zajmowało. Donoszono mu o przepychankach, a nawet bójkach w kafeterii o jakieś sprawy związane z konkursem. Może powinienem zakręcić kurek z alkoholem, zastanowił się Wilmot. Potrząsnął głową. Będą pędzić własny w laboratoriach, w taki czy inny sposób. Przynajmniej spożycie narkotyków jest niskie. Szpital nie donosi o nadużyciach. Chyba że to oni najwięcej konsumują? Westchnął. Dopóki nie przeszkadza im to w pracy, nie ma sensu węszyć za jakimiś rekreacyjnymi narkotykami, które sobie produkują.
Wilmot zauważył, że wśród personelu zachodziły zmiany. Ludzie zmieniali stanowiska pracy, a nawet przechodzili z jednego działu do drugiego. Ten cały Eberly z działu zasobów ludzkich godzi się na zbyt częste zmiany, pomyślał Wilmot. Ale uznał, że lepiej się nie wtrącać. Niech eksperyment biegnie swoim torem. Nie należy się mieszać. Szczury laboratoryjne wykonują całkiem interesujące sztuczki. Ciekawe, co zrobią, jak dolecimy do Saturna.
Przyszło mu do głowy kolejne pytanie. Ciekawe, co o tym wszystkim sądzą w Atlancie. Czy powinienem ich informować o tych szczegółach? Skinął głową. Będę musiał. Na pewno dostają raporty z innych źródeł. Z tymi pieniędzmi, które w to zainwestowali, Nowa Moralność musiała wręcz naszpikować ten habitat szpiegami.
KSIĘGA DRUGA
Jakieś trzy lata temu napisałem, że — ku mojemu wielkiemu zdumieniu — odkryłem, iż Saturn składa się z trzech ciał, to znaczy, jest skupiskiem trzech gwiazd ułożonych wzdłuż linii równoległej do ekliptyki, a środkowa gwiazda jest największa z nich trzech. Sądziłem, że ich wzajemne położenie jest niezmienne: gdy je oglądałem po raz pierwszy, wyglądały, jakby się prawie stykały i przez prawie dwa lata nie zmieniły położenia. Zasadną była więc myśl, że ich wzajemne położenie nie ulega zmianie, gdyż ruch nawet o sekundę łuku (ruch nieporównywalnie mniejszy niż jakikolwiek inny nawet na największych orbitach) byłby wówczas widoczny, a gwiazdy złączyłyby się lub rozłączyły całkowicie. Wtedy przestałem obserwować Saturna na ponad dwa lata. Kiedy jednak w ciągu ostatnich paru dni powróciłem do obserwowania go, odkryłem, że jest ciałem doskonale pojedynczym, bez towarzyszących mu gwiazd dodatkowych, doskonale okrągły i wyraźnie odgraniczony jak Jowisz — Cóż można powiedzieć o tej dziwnej metamorfozie? Czy te dwie gwiazdy sąsiednie zostały pochłonięte, jak plamy na Słońcu? Czy Saturn pożarł swoje dzieci? Czy też była to iluzja lub złudzenie, którym soczewki mego teleskopu tak długo mnie mamiły — i nie tylko mnie, lecz także wiele innych osób, które obserwowały go ze mną? Może nadszedł dzień, w którym zamierająca nadzieja zaświta dla tych, którzy — kierując się najgłębszymi refleksjami — zgłębiali błędne przekonania wynikające ze wszystkich moich nowych obserwacji i uznali, że takie zjawiska nie mogą istnieć!
OBSERWACJA SATURNA
Na ekranie Holly pojawiła się pobrużdżona twarz Gaety.
— Cześć — powiedział z uśmieszkiem. — O której zamykasz sklepik?
Dzwonił co tydzień, z taką regularnością, jakby zaznaczył to sobie w kalendarzu. Holly próbowała go zniechęcać. Nie miała ochoty komplikować sobie życia. Od śmierci Don Diega pogrążyła się w pracy, zajmując konkursami na nazwy, pilnując, by biuro funkcjonowało pomimo całkowitej obojętności Morgenthau na zawodowe obowiązki. Noce spędzała myśląc o Don Diego, przeglądając po raz kolejny jego akta medyczne, próbując wyobrazić sobie ze szczegółami scenę w kanale, od chwili, gdy znalazła ciało starszego pana. To nie był wypadek. Holly była o tym całkowicie przekonana. Nie mógł być. Nie było śladu żadnego urazu fizycznego. Miał zdrowe serce, nie miał udaru, nie miał nawet guza na czole ani żadnych siniaków. Ale utonął. Jak? Dlaczego?
Nie widywała się prawie z nikim poza Kris Cardenas. Co parę dni wychodziły razem na lunch. Holly poprosiła Kris o pomoc przy przeglądaniu akt medycznych Don Diega. Cardenas przyjrzała się im i powiedziała, że ze staruszkiem wszystko było w porządku.