Śmiech Holly zgasł jak ucięty nożem.
— Pancho cię zatrudniła, żebyś trzymał mnie z dala od Malcolma?
Pokiwał głową, zmieszany.
— I dlatego zaciągnąłeś mnie do łóżka?
— Nie. Nie zaplanowałem tego. Ty… ja… ja tylko…
— Tak wyszło. Wiem.
— Nie zrobiłem ci krzywdy.
— Akurat — warknęła Holly. — A potem poszedłeś pieprzyć się z Kris, a następnie z Nadią. Będziesz miał szczęście, jak dożyjesz wejścia na orbitę Saturna.
— O, Jezu. Kris o tym wszystkim wie?
— Kris? Pewnie. Nadia też.
— Więc mam już u niej przechlapane? — U Nadii?
— U Kris.
— Czemu jej nie spytasz?
W półmroku coraz trudniej było dostrzec wyraz twarzy Gaety, ale ton jego głosu mówił wszystko.
— Boja… mierda! Bo Kris naprawdę mi się podoba.
— Bardziej niż Nadia?
— Najbardziej ze wszystkich. Chyba sprawiłem jej przykrość, prawda? Pewnie jest na mnie wkurzona.
Holly nie mogła się oprzeć.
— Chyba nie jest na ciebie aż tak wściekła. Podobno pracuje nad jakimiś nanobotami pożerającymi męskie klejnoty, ale poza tym chyba nie ma pretensji.
— Nie mam o to do niej żalu — mruknął Gaeta, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojej kwatery, ze zwieszoną nisko głową. Holly nieomal było go żal.
Próbują odciągnąć mnie od Malcolma, pomyślała, rozbierając się do snu. Pancho, Manny, Morgenthau, wszyscy próbują nas rozdzielić.
Wśliznęła się do łóżka i wydała polecenie zgaszenia świateł. Zastanawiała się, czy nadal pragnie Malcolma tak, jak wtedy, gdy weszła na pokład habitatu. Jest tak diabelnie odległy; nic go nie obchodzę. Prawie go nie obchodzi, że żyję. Ale jest zajęty. Polityka wypełnia mu cały czas. Kiedy się poznaliśmy, wszystko było zupełnie inne, a po rozpoczęciu misji — jeszcze inne. Widywałam go wtedy często i wiem, że mu się podobałam, wiem, że tak.
Jak mam sprawić, żeby zaczął o mnie myśleć, skoro nawet mnie nie widuje? Zawsze jest przy nim Morgenthau i ten wężowaty Vyborg. I Kananga, który mnie przeraża.
Jak się przez nich przebić? Jak znaleźć się z nim sam na sam, choćby na parę minut?
Zaczęła myśleć o siostrze. Ona wynajęła Manny’ego. Płaci mu kupę forsy za to, żeby trzymał mnie z dala od Malcolma. Kochał się ze mną za pieniądze, co za podły… — Holly zastanowiła się nad męskim odpowiednikiem słowa „dziwka”.
Leżąc w łóżku, wpatrując się w ciemność, pomyślała: Pancho chce, żebym trzymała się z dala od Malcolma, więc ja jej jeszcze pokażę. Zdobędę go. Pokonam Hipopotama, Węża, a nawet Kanangę, Panterę.
I nagle, w ułamku sekundy, pojęła, że wie, jak to osiągnąć.
PÓŁNOC I
Holly wyskoczyła z łóżka i szybko się ubrała. Nie musiała sprawdzać, gdzie mieszka Eberly; miała w głowie całą mapę habitatu, każdy centymetr kwadratowy, każdy apartament, laboratorium, warsztat, śluzę, nawet labirynt podziemnych tuneli i kanałów.
Przed opuszczeniem własnego mieszkania zawahała się. Zegar wskazywał trzy minuty do północy, ale pomyślała, że Eberly pewnie nadal siedzi w kręgu wielbicieli i pochlebców w swoim apartamencie. Lepiej poczekać. Poczekać, aż sobie pójdą.
Poszła do biura i wywołała obraz z kamery zewnętrznej, przedstawiającej budynek Eberly’ego. Oczywiście, kręciło się tam mnóstwo ludzi. W jego apartamencie musi być jeszcze tłum, pomyślała Holly.
Senna, patrzyła, jak tłum powoli rzednie. Zasnęła, po czym obudziła się, wystraszona. Cyfrowy zegar pokazywał 2:34. Budynek mieszkaniowy był ciemny i cichy. Pewnie już śpi, pomyślała Holly. Przez chwilę walczyła ze sobą w duchu, zastanawiając się, czy go budzić. Tak ciężko pracuje, pomyślała, powinien odpoczywać.
Tylko wtedy nigdy z nim nie porozmawiasz sam na sam, powiedziała sobie. Wydała polecenie połączenia z Eberlym.
— Tu telefon doktora Eberly’ego — usłyszała. — Proszę zostawić wiadomość, a doktor Eberly skontaktuje się.
Szlag by to trafił, pomyślała Holly. Wstała z fotela i ruszyła w stronę apartamentu Eberly’ego.
W głównych drzwiach budynku był prowizoryczny zamek. Holly już dawno temu zapamiętała wszystkie kombinacje, wystukała więc właściwą. Drzwi stanęły otworem. Gdy szła po schodach, uderzyła ją nagła myśclass="underline" a może on nie jest sam! Może ktoś tam jest?
Potrząsnęła głową. Lepiej sprawdzić to od razu. Pomaszerowała ciemnym korytarzem, oświetlonym wyłącznie fluorescencyjnymi tabliczkami na drzwiach. Apartament Eberly’ego znajdował się na samym końcu.
Wzięła głęboki oddech i zastukała do drzwi. Cisza. Uderzyła w drzwi dłonią, martwiąc się, że hałas obudzi sąsiadów, ale miała zamiar stukać do skutku.
Usłyszała kaszlnięcie po drugiej stronie drzwi, po czym rozległ się stłumiony głos Eberly’ego.
— Kto tam?
— Holly — odparła, stając tuż przed judaszem.
Eberly odsunął drzwi. Miał na sobie ciemny szlafrok, a jego włosy były lekko potargane.
— Przecież jest dzwonek — rzekł zrzędliwie.
— Muszę z tobą pogadać — rzekła. — To pilne.
Eberly jakby przypomniał sobie o zasadach dobrego wychowania i gestem zaprosił ją do salonu. Pstryknął palcami i zapaliły się przyćmione światła na suficie. Holly zauważyła, że jego szlafrok ma kolor ciemnokasztanowy. Stopy miał bose.
— O co chodzi, Holly? Co się stało?
— Przepraszam, Malcolm, że zawracam ci głowę o tej porze, ale nie mogę się przebić przez Morgenthau i innych twoich asystentów, a potrzebuję twojej pomocy i to jest jedyny sposób, żeby się z tobą zobaczyć sam na sam.
Uśmiechnął się i przeczesał dłonią włosy.
— Dobrze. Więc udało ci się ze mną zobaczyć. O co chodzi?
— Diego Romero. On został zamordowany.
— Zamordowany? — Eberly wyglądał, jakby jakaś słabość opanowała jego nogi. Opadł na sofę.
Holly przysunęła do niego krzesło.
— Jestem tego pewna. To nie był wypadek. Próbował odepchnąć się i wstać, tylko ktoś go przytrzymał.
Eberly przełknął ślinę z wysiłkiem i spytał:
— Masz na to jakieś dowody?
— Mam dowody. Otarcia na rękach. Nie mogły powstać w żaden inny sposób — Holly wyobraziła sobie tę scenę po raz kolejny i dodała: — I na ziemi były ślady, dużo śladów, więcej, niż mogła zrobić jedna osoba.
— Ale kto mógłby chcieć zabić takiego miłego staruszka? Po co ktoś miałby go mordować?
— Nie wiem — odparła Holly. — I dlatego potrzebuję twojej pomocy. Powinno się odbyć jakieś śledztwo.
Siedział przez chwilę w milczeniu, intensywnie myśląc.
— Holly, to jest sprawa dla działu ochrony. Powinnaś powiedzieć im o swoich spostrzeżeniach.
— Ochrony? Masz na myśli Kanangę?
— Tak, on jest tam szefem.
Holly zaplotła palce.
— Ale on nie weźmie tego serio. On… nie uzna tych dowodów za wystarczające, żeby wszcząć poważne śledztwo.
Eberly rozsiadł się wygodnie na sofie.
— Pułkownik Kananga to doświadczony oficer policji. Wie co robić.
— Malcolm, on mnie przeraża.
Przez chwilę milczał i wpatrywał się w Holly tymi swoimi błękitnymi oczami. Potem uśmiechnął się łagodnie.
— Holly, chcesz, żebym poszedł z tobą do Kanangi? Serce jej zamarło.
— A poszedłbyś?
— Z tobą, Holly, oczywiście.