— Ona wie? — spytał przerażony Vyborg.
— Podejrzewa — odparł Eberly krocząc wijącą się ścieżką między Vyborgiem a Kanangą.
Dla przypadkowego obserwatora trzej mężczyźni wyglądali, jakby po prostu przechadzali się leniwie tonącą w kwiatach ścieżką na granicy Aten. Światło późnego poranka wlewało się przez okna słoneczne habitatu. Pszczoły brzęczały wśród hiacyntów i malw. Motyle fruwały. Vyborg, niski i chudy, garbił się lekko idąc, krzywił się jak człowiek, który właśnie musiał połknąć coś naprawdę obrzydliwego. Nawet wysoki Kananga, o iście królewskiej postawie, kroczący po drugiej stronie Eberly’ego, wyglądał na niezadowolonego, a nawet zmartwionego.
— I zwróciła się do ciebie o pomoc — rzekł Kananga.
Eberly skinął wolno głową.
— Zaproponowałem, że przyprowadzę ją do twojego biura.
— Nie do mojego biura — rzekł Kananga. — Zbyt wiele wścibskich oczu. Spotkajmy się w jakimś bardziej ustronnym miejscu.
— Gdzie? — spytał Eberly.
— Może na miejscu zbrodni? — zasugerował Vyborg.
— Doskonale — uśmiechnął się z zadowoleniem Kananga. Eberly patrzył to na jednego, to na drugiego. Próbują mnie wplątać w swoje zbrodnie, pomyślał. Mam wziąć udział w kolejnym morderstwie. Czy mam jakiś wybór? Czy mogę się trzymać z dala od tego wszystkiego?
— Powiem jej, że macie się spotkać na miejscu zbrodni — zaproponował. — Ale mnie tam nie będzie, jak ona się zjawi.
— Ja będę — rzekł Kananga.
— Ona musi zniknąć całkowicie — rzekł Eberly. — Żadnych kolejnych zwłok, których sprawę trzeba będzie wyjaśniać.
— W tak dużym habitacie musi być tysiące miejsc, w których można ją schować — podsunął Vyborg.
— Nie chcę, żeby ktoś znalazł jej ciało — powtórzył Eberly.
— Nie znajdzie — rzekł Kananga. — Od czego mamy śluzy powietrzne. — Spojrzał na Vyborga i spytał: — Będziesz w stanie zlikwidować zapis z kamer śluzy?
Vyborg pokiwał głową.
— Podłożę normalny zapis, na którym nie będzie absolutnie nic.
— Dobrze — rzekł Kananga. Eberly wziął głęboki oddech.
— Doskonale. Kiedy zatem?
— Im szybciej, tym lepiej.
— W takim razie dziś popołudniu.
— O czternastej — zaproponował Kananga.
— Wcześniej — rzekł Vyborg. — Kiedy większość ludzi jest na lunchu.
— Dobrze — zgodził się Kananga. — Powiedzmy, dwunasta trzydzieści.
— Dobrze — Vyborg uśmiechnął się z ulgą.
— Nie podoba mi się to — mruknął Eberly.
— Ale tak trzeba.
— Wiem. Dlatego wam pomagam.
— Pomagasz nam? — prychnął Vyborg. — A co masz zamiar zrobić, żeby nam pomóc? Pułkownik odwali całą robotę. Ty będziesz siedział w biurze jako alibi.
Eberly spojrzał chłodno na niskiego człowieczka.
— Będę w moim biurze fałszując dokumenty Holly Lane tak, żeby z nich wynikało, że była osobą emocjonalnie niezrównoważoną i w przeszłości próbowała popełnić samobójstwo.
Kananga zaśmiał się głośno.
— Dobry pomysł. Wtedy jej zniknięcie nie będzie wyglądało na podejrzane.
— Tylko dopilnujcie, żeby nikt nie znalazł ciała — warknął Eberly.
— Nie znajdzie — zapewnił Kananga. — Chyba że wskoczy w skafander i przeszuka parę milionów kilometrów próżni.
19 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA
Holly i Eberly maszerowali między równymi rzędami drzewek, idąc w kierunku kanału irygacyjnego, w którym utonął Don Diego. Holly nie potrzebowała żadnych map ani znaków; doskonale pamiętała to miejsce.
— Ale czego dowiedział się Kananga? — spytała.
Eberly wzruszył swoimi okrągłymi ramionami.
— Nie wiem. Powiedział, że nie chce rozmawiać o tym przez telefon.
— To chyba coś ważnego — rzekła, przyspieszając kroku.
— Pewnie tak.
Eberly dotknął swojego komunikatora w kieszeni na piersi bluzy. Vyborg miał do niego zadzwonić, dostarczając mu jakiegoś pretekstu, by zostawić Holly i wrócić do biura. Czemu on nie dzwoni? Czy próbuje mnie w to wrobić? Próbuje mnie zmusić, żebym stał się świadkiem morderstwa Holly?
Holly nie dostrzegała jego zdenerwowania.
— Ciekawe, co to może być?
— Co takiego? — spytał Eberly, coraz bardziej się niecierpliwiąc.
— To, czego się dowiedział Kananga.
Twoja śmierć, odparł w duchu. On cię zabije, a ja będę musiał na to patrzeć.
— Poczekaj — rzekł Eberly, dotykając jej ramienia.
— O co chodzi, Malcolm?
Stał, czując jak zimny pot zbiera mu się nad górną wargą, na czole, jak spływa mu po kręgosłupie. Nie mogę tego zrobić, pomyślał. Nie mogę dać się wciągnąć w coś takiego.
— Holly, ja…
Co mam powiedzieć? Jak mogę z tego wybrnąć tak, by jej o niczym nie powiedzieć?
Zabrzęczał komunikator. Błyskawicznie, z ulgą, Eberly wyciągnął go z kieszeni bluzy i otworzył.
Zamiast ponurej i skwaszonej twarzy Vyborga na miniaturowym ekranie pojawiła się Morgenthau. Uśmiechała się radośnie.
— Znalazłam — oświadczyła bez wstępów. — Jego filmy. To są…
— Jestem w sadzie z Holly — przerwał jej, tak głośno i stanowczo, jak tylko był w stanie mówić, nie uciekając się do krzyku. — Co znalazłaś?
Morgenthau przez sekundę wyglądała na zawiedzioną, po czym najwyraźniej zrozumiała, co chce jej przekazać.
— To naprawdę przełom — zaimprowizowała. — Zbyt ważne, żeby o tym rozmawiać przez telefon. Muszę przekazać ci szczegóły, żebyś mógł je omówić z profesorem Wilmotem.
— Czy to ważne? — spytał.
— Och, tak, dość ważne! — pojęła aluzję Morgenthau. — Powinieneś zaraz przyjść do mojego biura. Ta sprawa nie może czekać.
— Dobrze — odparł. — Już idę.
Zamknął komunikator i zwrócił się do Holly.
— Obawiam się, że muszę wracać. Idź na spotkanie z Kanangą, przyjdę, jak tylko będę mógł.
Holly była wyraźnie rozczarowana, ale pokiwała głową ze zrozumieniem. Eberly odwrócił się bez słowa i ruszył szybko w stronę wioski, sadząc wielkimi susami wśród drzew. Zdziwiona Holly odwróciła się i poszła w stronę kanału. I wtedy zrozumiała, że będzie musiała spotkać się z Kanangą sama. Ta perspektywa jej nie zachwycała, ale bardzo chciała się dowiedzieć, co takiego odkrył szef ochrony w sprawie śmierci Don Diego.
Nie, nie śmierci, przypomniała sobie Holly. Morderstwa.
Manuel Gaeta poczuł się niezręcznie, co w jego przypadku było dość niezwykłe. Idąc korytarzem w stronę malutkiego biura Nadii Wunderly denerwował się jak nastolatek udający się na pierwszą randkę. Jak dzieciak, który coś przeskrobał i idzie się przyznać.
Drzwi z napisem PRACOWNICY DZIAŁU PLANETOLOGII były szeroko otwarte. Pomieszczenie za nimi wyglądało jak labirynt zbudowany z przegródek o ściankach sięgających do ramienia, wypełnionych przez zapracowanych naukowców i ich asystentów. Gaeta bywał tu na tyle często, że znał drogę, ale dziś rano, zmieszany, zabłądził i musiał pytać o drogę. Wszyscy go znali, więc z uśmiechem wskazywali mu właściwy kierunek. Szczególnie serdecznie uśmiechały się kobiety.
Żadne takie, powiedział sobie stanowczo.