Czując się trochę jak szczur w labiryncie, Gaeta dotarł wreszcie do boksu Nadii, która znajdowała się chyba w najbardziej oddalonym miejscu biura.
— Dzień dobry, Manny — rzekła, niechętnie podnosząc wzrok, gdy stanął w przejściu, wahając się.
— Cześć — rzekł tak dziarsko, jak tylko zdołał. — Masz dla mnie te wyniki?
Pokiwała głową nie uśmiechając się. Choć go nie zaprosiła, Gaeta wziął małe, skrzypiące, plastikowe krzesełko i usiadł przy jej biurku. Sumafriadad, pomyślał. Można tu zamarznąć na śmierć.
Wunderly wyświetliła kilka tabel na pustej ścianie stanowiącej przegródkę jej boksu.
— To są częstotliwości dla cząsteczek większych niż dziesięć centymetrów w najjaśniejszym pasie, w pierścieniu B — wyjaśniła głosem beznamiętnym jak maszyna. — A tu są odchylenia…
— Nie gniewam się, że jesteś na mnie obrażona — przerwał jej. Zamrugała powoli, z powagą wielkimi oczami.
— Wiem, że rozmawiałaś z Kris.
— I z Holly.
Wzruszył ramionami i usiłował się niewinnie uśmiechnąć.
— Tak, i z Holly.
— I Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze.
— Czekaj — rzekł, unosząc rękę w obronnym geście. — Już jest źle, więc nie pogarszaj sprawy.
— Nie chcę o tym rozmawiać — oznajmiła Wunderly.
— Jestem ci winien przeprosiny. Przez chwilę wpatrywała się w niego.
— Nie chcę o tym rozmawiać. Nigdy. — Ale ja…
— Nigdy, Manny!
Oczy jej płonęły. Ona naprawdę nie chce, pomyślał.
Wunderly odetchnęła.
— Od tej chwili nasze stosunki będą wyłącznie zawodowe. Chcesz wykonać lot przez pierścienie, a ja chcę zwrócić ludziom na nie uwagę. Będziemy przy tym ściśle współpracować. Jak zawodowcy. Żadnych układów osobistych. Jasne?
— Jasne — odparł cicho.
— Przy odrobinie szczęścia ja dostanę wielki grant na badanie pierścieni, a ty skręcisz kark.
Na przekór sobie Gaeta uśmiechnął się.
— Przy odrobinie szczęścia — przytaknął.
Holly szła wzdłuż kanału do miejsca, w którym zamordowano Don Diego. Gdy zeszła w dół zboczem ziemnego umocnienia, rozejrzała się w poszukiwaniu Kanangi. Nigdzie go nie było.
Nie ma go tu? O co chodzi?
Wtedy go dostrzegła. Wysoka, smukła sylwetka, jakieś sto metrów od umocnienia. Stał i czekał na nią. Jak zwykle, miał na sobie czarne ubranie: bluza, spodnie, buty, wszystko czarne jak smoła.
— Cześć — zawołała.
Kananga ruszył w jej stronę.
— Tu jest to miejsce — zawołała. — Koło drzewek brzoskwiniowych.
— Jesteś pewna?! — odkrzyknął.
— Pamiętam wszystko ze szczegółami. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki.
— Masz doskonałą pamięć.
— Fotograficzną — odparła.
Próbowała ukryć zdenerwowanie; Kananga był tak wysoki, że nad nią górował. Zauważyła, że jego buty zostawiają na ziemi takie same odciski jak te, które znalazła na miejscu zbrodni.
— A chyba tam — wyciągnął długie ramię wskazującym gestem — jest to miejsce, gdzie znalazłaś ciało staruszka.
Holly pochyliła się lekko w lewo.
— Tam. To było tam.
— Widzę.
Chwycił Holly wielką dłonią zakrywając jej nos i usta, a drugą otoczył w pasie, unieruchamiając jej ramiona, po czym zaczął ją nieść.
WALCZ LUB UCIEKAJ
Duszę się! Wielka ręka Kanangi zasłaniała twarz Holly, przyduszając ją. Młóciła nogami, próbując go kopnąć, ale jej obute w miękkie buty nogi tylko odbijały się od jego długich, muskularnych stóp.
Niosąc Holly wzdłuż kanału Kananga unieruchomił jej ramiona. Walczyła o każdy łyk powietrza, ale jego ręka trzymała boleśnie, coraz mocniej.
Prawa ręka Holly znajdowała się gdzieś przy spodniach Kanangi. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Holly złapała go za krocze, chwyciła i ścisnęła z całej siły. Zawył i puścił ją. Holly wylądowała na nogach i odwróciła się do niego twarzą. Kananga stał zgięty wpół, z twarzą wykrzywioną bólem. Kopnęła go w głowę z całą siłą, na jaką mogła się zdobyć.
Kananga upadł. Słodki Jezu! Pewnie jeszcze na Ziemi brałam lekcje sztuki walki. Kananga ukląkł jęcząc. Holly kopnęła go jeszcze raz i pobiegła, pędząc najszybciej, jak tylko zdołała, wzdłuż betonowego umocnienia kanału, rozpryskując wodę, by oddalić się od Kanangi jak najdalej.
Gdy Eberly dotarł do budynku administracji, jego zdenerwowanie zdążyło się już ulotnić. Kananga ją zabił. To jego sprawa, nie moja. Nikt nie wie, że kazałem Holly tam iść. Nawet Morgenthau. Jeśli Kananga zostanie złapany, jakoś się z tego wyplączę.
Wkroczył do biura działu zasobów ludzkich i minął czterech pracujących przy biurkach urzędników. Drzwi do biura Morgenthau były zamknięte; odsunął je bez pukania.
Spojrzała na niego ostro znad biurka, rozpoznała go i uśmiechnęła się do niego.
Rozejrzał się zanim zasunął drzwi i usiadł na krześle przy biurku. To kiedyś było moje biuro, pomyślał, zauważając, że Morgenthau ozdobiła ściany hologramami przedstawiającymi namalowane przez Moneta katedry.
— Znalazłaś coś na Wilmota? — spytał bez żadnych wstępów. Morgenthau należało czasem przypomnieć, kto tu rządzi, a kto jest podwładnym. W przeciwnym razie zaczęłaby się obnosić ze swoją pozycją w organizacji Świętych Apostołów i próbowała go kontrolować.
— Coś, co go zniszczy — rzekła Morgenthau z diabelskim uśmieszkiem.
Eberly uniósł brwi z niedowierzaniem.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Morgenthau wyświetliła na pustej ścianie listę tytułów. Przy każdym z nich widniał obrazek.
Eberly zaczął się wpatrywać w obrazki.
— Co za świństwa — rzekła Morgenthau. — Ogląda te obrzydliwości co wieczór przed spaniem.
— Jesteś pewna? Pokiwała ponuro głową.
— Co wieczór. Mamy to nagrane. Eberly wybuchnął śmiechem.
— Mamy go! — wrzasnął. — Mamy Wilmota w garści. Zacisnął obie ręce w pięści, aż zabolało.
— Chyba mam wstrząśnienie mózgu — Kananga leżał rozciągnięty na sofie w apartamencie Vyborga, a jego długie nogi zwisały poza jej krawędź. W głowie czuł bolesne łupanie.
Vyborg przyniósł pułkownikowi zmoczony zimną wodą ręcznik i zagryzał usta, by powstrzymać się od rzucania przekleństw na tego żałosnego idiotę. Chuderlawa dziewczynka spuściła mu manto! Uciekła! Teraz już wie na pewno, że Rivera został zamordowany. Milczał jednak. Kananga jest tak wściekły, że jeszcze gotów mnie udusić, jeśli mu powiem, co naprawdę o nim myślę.
— Gdzie ona uciekła? Gdzie jest? — spytał cicho, prawie sycząc Vyborg. — To bardzo ważne.
— Musisz powiedzieć Eberly’emu.
— Ja? Czemu nie ty? To ty pozwoliłeś jej uciec.
— Ty mu powiedz — odparł twardo Kananga.
Vyborg nie próbował już ukrywać złości i pogardy. Z obrzydzeniem wypuścił powietrze nosem i zawołał:
— Telefon! Połącz mnie z doktorem Eberlym, wszystko jedno, gdzie jest. Priorytet alarmowy!
Po dziesięciu sekundach w powietrzu nad niskim stolikiem pojawiła się twarz Eberly’ego. Uśmiechał się radośnie. Vyborg natychmiast dostrzegł, że jest w biurze Morgenthau.
— Dobrze, że dzwonisz — rzekł Eberly. — Muszę ci coś ważnego powiedzieć.
— Ja też muszę ci coś ważnego powiedzieć — rzekł Vyborg. — I obawiam się, że mam złe wieści.