Выбрать главу

— Niemożliwe…

To jego matka.

— Musiał się zarazić od jakiegoś dziecka. Jest źle, szybko traci krew.

— Bardzo ciężka?

— Umiera.

— Przy takim tempie umrze za niecały miesiąc.

Zdumione milczenie jego matki.

— To beznadziejny przypadek…

— Thenaar może… ja wiem… prosiłem go… zaklinałem… on… Łzy podeszły mu do oczu. Łzy za przeszłość i za jego matkę. Z pewnością wypowiedziała te same słowa.

Mężczyzna wyciągnął czarną tkaninę.

— A zatem pociesz się, bo Thenaar ci odpowiedział Wstąpisz do Domu i będziesz czekał, aż przyjdzie kolej twojej ofiary. Wówczas Thenaar da ci to, czego chcesz.

— Dziękuję… dziękuję… — mruczał Lonerin, kiedy mężczyzna szorstko zasłaniał mu oczy.

Jak we śnie poczuł, że podnosi go pod pachami. Nie był w stanie utrzymać się na nogach i mężczyzna musiał mu pomóc Kilka razy obrócił go dookoła, po czym gdzieś go poprowadził, ale Lonerin był zbyt wykończony, aby móc zrozumieć, w jakim kierunku odeszli.

Na początku prowadziły go zapachy i dźwięki. Dym, wilgoć, zapach jedzenia, sprawiający, że kręciło mu się w głowie i burczało w brzuchu, po czym odgłos garnków, szepty i wyraźne głosy.

— To nowy. Jak zawsze, pomóżcie mu dojść do siebie.

Przez jakiś czas pozostał z zasłoniętymi oczami, kiedy prowadzono go przez ciemne i wilgotne korytarze. Gdy zdjęli mu przepaskę, nie mógł otworzyć oczu. Ktoś go podtrzymywał, ale nie mógł zobaczyć jego twarzy.

— Jeszcze trochę, już prawie jesteśmy.

Wreszcie dotarli do obszernego pokoju, którego posadzka zasłana była legowiskami. Nie było tam nic więcej, tylko słoma przyrzucona jakimiś szmatami służącymi za przykrycie. Jego przewodnik skierował go do pustego legowiska i tam go położył.

Lonerin westchnął z przyjemnością, po czym podniósł oczy na swojego towarzysza. Był to niechlujny starzec z twarzą naznaczoną długą blizną. Uśmiechnął się do niego ze smutkiem.

Następnie włożył mu w dłoń pachnący bochenek ciepłego chleba i duży kawał sera. Lonerin rzucił się na nie żarłocznie. Skończył w kilku kęsach. Starzec podał mu dzbanek z wodą, który chłopak szybko opróżnił.

— Teraz odpoczywaj. Masz prawo do dwóch dni w łóżku, a potem będziesz musiał pracować.

Lonerin kiwnął głową.

Odgłos kroków oddalającego się starca jeszcze nie wybrzmiał, a on już spał.

Było tak, jak mu powiedziano. Przez dwa dni odpoczywał we wspólnym pokoju, śpiąc i jedząc. Posiłki były raczej skromne, ale wystarczyły, aby go wzmocnić.

Jedzenie przynosił mu zawsze ten sam starzec. Nigdy nie wymienili więcej niż kilka słów i zmieszanych uśmiechów. Ogólnie postulanci nie rozmawiali wiele ze sobą. Bardzo wcześnie wychodzili ze swojej sali, wracali też późno i za każdym razem prowadził ich ten sam mężczyzna, który przyszedł po niego do świątyni.

Pomagali mu także inni Zabójcy. Było to pięciu ubranych na czarno młodzieńców i wyglądało na to, że to oni koordynują życie Postulantów. Jeden z nich często przychodził zobaczyć, co Lonerin robi w sali, kiedy zostaje w niej sam. Najwyraźniej Postulanci byli ściśle kontrolowani. Nic takiego, spodziewał się tego.

Kiedy po raz pierwszy znalazł się twarzą w twarz z jednym z Zabójców, nie było to dla niego łatwe. Oszacował jego wiek i zastanawiał się, czy to on mógł być człowiekiem, który zabił jego matkę albo był świadkiem jej agonii.

Musiał siłą zacisnąć pięści, aż paznokcie wbiły mu się w ciało, i dopiero kiedy poczuł ból, udało mu się uspokoić i zacząć patrzeć na te osoby bez szaleńczego pragnienia zamordowania ich, co równałoby się zaprzepaszczeniu misji.

Pierwszego wieczoru po kryjomu wyciągnął kamienie. Zrobił to późną nocą, kiedy w sali wszyscy spali. Jeden z pięciu mężczyzn stał na straży za drzwiami, ale drzemał. Lonerin bardzo cicho wyrecytował słowa zaklęcia, osłaniając dłonią słabe światło, którym emanowały magiczne kamienie w momencie pomyślnego zastosowania formuły.

Jego pierwsza wiadomość z misji zawierała tylko dwa słowa: ”W środku”.

Następnego wieczoru, ostatniego z przysługujących mu dni odpoczynku, starzec przyszedł do niego z zawiniątkiem.

— Jutro będziesz musiał wyrzucić swoje ubrania i włożyć te.

Był to swego rodzaju mundurek, taki sam jak ten, który nosili wszyscy Postulanci: prosta, bardzo zużyta koszula i para spodni na oko niezbyt odpowiadające jego rozmiarowi.

Lonerin przez kilka chwil przyglądał się tym ubraniom. Koszula miała kilka kieszeni. Nie było to szczególnie bezpieczne miejsce, aby trzymać w nich magiczne kamienie, ale nie było innego wyjścia.

— Od jutra będziesz musiał pracować i dobrze by było, żebyś już coś wiedział, bo inaczej Strażnik od razu się rozzłości — podjął starzec zmęczonym głosem. Lonerin zamienił się w słuch.

— Dopóki nie nadejdzie nasza kolej, musimy służyć Zwycięskim.

— Kim są Zwycięscy?

— To ci, którzy wierzą w Czarnego Boga, Zabójcy.

Lonerin zapamiętał to.

— Strażnik powie ci, co masz robić, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa przydzieli cię do mensy. Nigdy się nie odzywaj ani nie narzekaj, wypełniaj tylko swoje obowiązki, dobrze?

Lonerin przytaknął.

— A kiedy nadejdzie moja kolej?

Starzec uniósł ramiona.

— Nie ma reguły. Niektórzy wcześniej, inni później. Ja… ja czekam od ponad roku — zakończył z niepocieszoną miną.

Lonerin przełknął ślinę. Zatem mogło to nastąpić w każdej chwili i nie można było dowiedzieć się z wyprzedzeniem.

— Nigdy nie odzywaj się bezpośrednio do Zwycięskiego: jeżeli zada ci pytanie, odpowiedz, ale nigdy się do niego nie zwracaj, nawet z szacunkiem. Nie jesteśmy godni.

Lonerin znowu kiwnął głową.

— To wszystko. Życzę ci tylko, żeby wybrali cię szybko i żeby twoja modlitwa została wysłuchana. Czarny Bóg jest straszny i bezlitosny, ale dotrzymuje obietnic.

Lonerin nie mógł powstrzymać nikłego uśmieszku. On potrzebował czasu, i to prawdopodobnie dużo.

Następnego dnia pobudka nastąpiła praktycznie o świcie. Zabójcy przeszli między łóżkami, krzycząc i gwałtownie ściągając nakrycia.

— Pospiesz się, ty nierobie! — powiedział do niego jeden z nich.

Lonerin dał z siebie wszystko. Musiał być doskonały i w żadnym wypadku nie mógł zwracać na siebie uwagi. Starał się być najszybszy, jak tylko potrafił.

Kazali im ustawić się w szeregu, a dwóch Zabójców, każdy zaczynając od przeciwnego końca, zaczęło ich przeszukiwać.

Lonerin poczuł, że jest zgubiony. W kieszeni miał kamienie z wyrytymi magicznymi symbolami i znaleźliby je od razu. To byłby koniec. Oblał go zimny pot. Nerwowo starał się zebrać myśli i znaleźć jakieś wyjście. Tymczasem jeden z dwóch Zabójców zbliżał się już do niego niebezpiecznie. Przyszło mu do głowy jedyne rozwiązanie.

Pochylił się do przodu, jakby chciał sprawdzić sprzączki trzewików, które mu dali. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni kamyki i wyrzucił je daleko za siebie, zagłuszając ich stukot kaszlnięciem.

— Ty!

Serce zamarło mu na chwilę.

— Ty!

Ciężkie kroki po posadzce, nagle — piekące uderzenie w policzek, wymierzone otwartą dłonią.

— Nigdy, nigdy nie łam szyku!

Zabójca stał przed nim. Chłopak, niewiele starszy od niego. Lonerin poczuł, że go nienawidzi, poczuł, że pragnie zacisnąć mu dłonie na gardle i go udusić. Przyglądanie się, jak jego twarz zmienia kolor, byłoby największą przyjemnością.