Pan Mąż wraca przed świtem, też chłop nie ma lekko, jedna pilnuje, żeby z nią zasypiał, druga, żeby się przy niej budził. Zdejmuje buty, głaszcze ziewającego psa, który przyszedł powitalnie zamachać ogonem i teraz się przeciąga; w kuchni pali się światło, Róża zapomniała zgasić? Nie, siedzi przy stole, pewnie zasnęła, wygląda, jakby się doczekała z obiadem na śmierć; nad potrawami błąka się jakaś mucha. Pan Mąż podnosi talerz z galaretką, wącha i wzdryga się, spogląda na Rożę; boże, dlaczego ona ma otwarte oczy, nie śpi? Przesuwa jej dłoń tuż przy twarzy, nic, nawet nie mrugnęła; Pan Mąż boi się jej dotknąć, może jest zimna, to by dopiero było, gdyby umarła. Zaraz, patrzy na niego czy nie, może śpi z otwartymi oczami, nie takie rzeczy się zdarzają; Pan Mąż robi kilka kroków w lewo i w prawo i wciąż nie jest pewny, czy Róża na niego patrzy, czy to tylko złudzenie optyczne, jak w muzeum, kiedy iluzjonistyczny portret zdaje się wodzić wzrokiem za zwiedzającym.
– Nie spałam przez ciebie całą noc – mówi Róża i po raz pierwszy słyszy dowodnie, że przerażeni mężczyźni są jak chłopcy: krzyczą ze strachu falsetem.
10
Pięknisiu, mój Pięknisiu, czemuś mnie opuścił.
Adam jest wygnany z siebie; jego ciało leży i lży go za to, że do opuszczenia dopuścił, nie ma siły, żeby podnieść rękę, oddycha ciężko na wznak i czeka, aż ciężar zelżeje (należy leżeć: czekanie ma kamień u szyi i garb od niego rośnie). Znieruchomiał na dobre, jest teraz czuły jak sejsmograf, zauważa każde drgnienie, duchy boją się przemykać po kątach, bo każde stęknięcie podłogi zwraca jego uwagę. Cały dom drży w posadach regularnie dwa razy na godzinę, kiedy autobus przejeżdża po dziurawym asfalcie, kieliszki i szyby w kredensie dzwonią o siebie, fajansowa filiżanka za każdym razem przesuwa się o kilka milimetrów w stronę krawędzi. Każdego dnia Adam wracając z pracy nastawiał budzik i przesuwał filiżankę w głąb kredensu; teraz już żaden zegar nie odmierza czasu, a fajans jest niebezpiecznie bliski upadku (aż tyle się dzieje, kiedy nic się nie dzieje; wciąż istnieją z aga dnienia, które tymczasowo odwracają uwagę: ile autobusów musi jeszcze przejechać, żeby filiżanka przechyliła się przez brzeg półki i runęła; rozbije się w drobny mak czy w kilka kawałków, a może tak szczęśliwie uderzy o ziemię, że przetrwa bez uszczerbku; poczekajmy – jeśli w mak, Adam już nigdy nie zobaczy Pięknisia, jeśli w kawałki, będzie go widywał i niczego mu to nie da oprócz cierpienia, jeśli filiżanka ocaleje, Piękniś wróci). Jedynym powodem, dla którego Adam nie chce umrzeć, jest lęk przed tym, że może rzeczywiście człowiek przed śmiercią widzi jeszcze raz całe swoje życie; jakież to musi być przykre dla samobójców: chcąc wyjść z męczącego filmu przed zakończeniem, musisz go zobaczyć od początku, kto wymyślił tę torturę? Cicho, za oknem szczekanie, za ścianą szczękanie, gadanie, ktoś talerze zmywa, nad sufitem szumy, stuki, śpiewy, mydło wyślizgnęło się; życie się kłębi wszędzie wokół tak niedelikatnie. Czemuś, Pięknisiu, odstąpił? Tak dolegliwie odległy, czemuś twarz swoją odwrócił? Trzewia też nie szanują bezgłośnej rozpaczy; jak tu ze smutku umierać, kiedy w brzuchu burczy, Adam chciałby się samym sobą wzruszyć, na śmierć zagłodzić wzniośle, a tu burczenie swojskie takie, hałaśliwe, bezczelne; Adam próbuje wznieść się ponad pomruki pustego żołądka, ponad tę pieśń żałosną, wszak bezruch i bezgłośność sobie poprzysiągł; autobus przejeżdża, filiżanka spada, Adam zrywa się z łóżka i patrzy: spadła płasko, pozornie ocalona, pękła w kilku miejscach, jeśli ją tylko ruszyć, niechybnie się rozpadnie na kawałki. Adam jest poruszony, wprawiony w ruch, tego się już nie da powstrzymać, Piękniś gdzieś przecież jest, jeśli więc można go choć raz jeszcze zobaczyć, usłyszeć, dotknąć, nie ma takiej ceny, której by nie warto za to zapłacić. Zagląda do kuchni, w zlewie piętrzy się sterta nieumytych naczyń, podnosi jedną ze szklanek po soku i patrzy na mrówki, które buszują w środku. Wącha się i nie poznaje własnego zapachu; więc to prawda, że po kilku dniach bez mycia wraca do człowieka cuch pierwotnie mu przypisany, to nie jest smród spoconego ciała, lecz odór zwierzęcy, stajenny, nieco piżmowy, teraz już wie, co w nim zabijają mydło i dezodoranty; natychmiast przypomina sobie zapach Pięknisia, któremu zdarzało się zwalić do łóżka prosto ze swoich ulicznych wędrówek, i wtedy właśnie ulicą pachniał, jakby skóra przechwytywała i zatrzymywała wszystko, czym w ciągu dnia zdążyła nasiąknąć: koks, hasiok, hałdy, stęchłe podwórka, szlugi jarane na skurwidołkach, stary materac, na którym tańczą chłopaki, skórkę od pomarańczy skradzionej na dworcowym stoisku, smród ścieków z oczyszczalni pobliskiej. Nie ma go, nie ma nigdzie, noc ciemna zapadła w samo południe; brązowa woda płynie z rur. Adam słyszy dzwonek, dopada telefonu, odbiera, ale to tylko ktoś ze szpitala niepokoi się, dopytuje, żąda wyjaśnień i usprawiedliwienia nieobecności. Adam nie reaguje. Przygląda się mrówkom.
Matka zawsze powtarzała: jak cię coś gnębi, zacznij od tego, żeby zrobić wokół siebie porządek, może ci się wydawać, że wszystko jest czyste i posprzątane, ale przyjrzyj się dokładnie, zawsze znajdziesz jakieś niewytarte półki, kłębki kurzu na szafach, pajęczyny pod obiciami krzeseł, a jeśliś nawet wczoraj ostatniego pająka wessał do odkurzacza, podłoga błyszczy od pasty, okna są tak czyste, że ptaki się od nich odbijają, a mimo to smutek ci nie odpuszcza, bierz się do porządkowania porządku, nawet gdybyś miał przestawiać krzesła z miejsca na miejsce, zmieniać kolejność książek ułożonych na regałach, w końcu natkniesz się na przeoczony kawałek brudu i powitasz go z radością, wierz mi, synuś, jak cię co trapi, bierz się do sprzątania, zanim będziesz gotów zrobić porządki w sobie samym. Adam omiata wzrokiem rozgardiasz, nie wie, od czego zacząć; buty dają mu znaki, żeby je napastował, ale nie ma śmiałości. Tak długo leżał, nawet się stęsknił do siedzenia, przysiadł na taborecie, i już mu się przesiadło. Wie, że musi się zabrać do roboty, ale brak mu zapału, czuje tylko stan przedzapałowy. Dobre i to; zaczyna od zbierania śmieci. (Wygląda nietęgo, nędzarz z urobkiem butelek wyjętych ze śmietników bierze go za konkurencję, kiedy Adam wynosi kubeł na podwórko: „Pitej stond synek, to je mój rewir. I tak już wszystko wyzbierane”).
Serce mu spuchło; do czegokolwiek by się zabrał, uwiera go, jakby zajmowało w ciele kolejne połacie, zakładając strefy okupacyjne na wszystkich narządach: wątroba, nerki, jelita, płuca są teraz sercami, w każdym zakątku ciała gnieździ się serce i ciąży jak diabli, spowalnia kroki, spłyca oddech, odbiera apetyt, wszystkie wnętrzności, zamiast pełnić swoje pierwotne funkcje, pulsują, krew tęskni, zamiast tętnić; do diabła z takim sercem, które zamiast bić, wybija rytm niepowetowanej straty. Coś w nim się nieodwołalnie przesunęło, powstała jakaś fatalna nieścisłość tektoniczna, pęknięcie, po którym Adam przestał pasować do siebie samego. Wychodzi z siebie, żeby nie wyjść na poszukiwanie Pięknisia, ale każda nieudana próba odwrócenia uwagi wyprowadza go z równowagi. Jak to przetrwać. Jak to przerwać. Adam nie ma sił na porządki, przywraca sobie tylko pozór ładu, w sam raz tyle, żeby móc wyjść z domu (na spotkanie Pięknisia), żeby móc znowu być (ku Pięknisiowi) wśród żywych.