Выбрать главу

– Nie przestanę.

– Facet, nawet nie wiesz, w co się wpier… pakujesz. Oni cię zaje… zrobią ci krzywdę, człowieku.

Jakaż piękna walka chłopca z mężczyzną dokonuje się w Pięknisiu, Adam jest zachwycony tymi zdławionymi przekleństwami, tymi powstrzymanymi grubiaństwami, oto Dawidek Goliatowi język odebrał, szala zwycięstwa się przechyliła, Piękniś sam siebie zdradził w pół słowa, Adam teraz już wie, że cokolwiek będzie musiał jeszcze znieść, doczeka, aż chłopiec się w Pięknisiu przez mężczyznę przegryzie i wróci do niego, już odcedzony z chama, już jako ekstrakt chłopaka, któremu drogę należy wyprostować i opiekę nad nim czułą jak najczulszą sprawować.

– Nie bój się do mnie wrócić. Wszystko się ułoży. Sami sobie ułożymy.

Piękniś już nic nie umie odpowiedzieć, chciałby wrzasnąć okrutnie i odstręczająco, lecz skłonny jest raczej stręczyć sam siebie Adamowi, otwiera usta, żeby zaprotestować w barbarzyńskim dialekcie, ale słowa pękają mu w ustach jak bańki mydlane, Piękniś nie znajduje w sobie sił, by się sprzeciwić, t o już go całego ukrwiło, chce do Adama, teraz, zaraz, lepiej więc odwiesić słuchawkę. Czy to dobre chęci, czy złe, Pięknisiu, wiodą cię na pokuszenie, lepiej daj się uwieść, niżbyś miał dać się uwieźć na stadionowe manowce, idźże do niego, tam gdzie cię czeka przytulność pościelna, tam gdzie się wyśpisz błogo, dobrym słowem nakarmiony, dokąd idziesz, Pięknisiu, nie tędy droga, zimno, zawróć, o, tędy cieplej, ciepło, jeszcze tylko zakręt, ulicą do końca prosto i już będzie gorąco.

Będzie gorąco; Adam otworzył, bo myślał, że to Piękniś puka do niego, że wreszcie chłopiec nadszedł, męską wylinkę porzuciwszy już gdzieś na zawsze, no któżby inny o tej porze i po takiej rozmowie nadejść mógł, jeśli nie Piękniś we własnej osobie, no któż to – taki niepiękny i obcy, jeden zza drugiego się wyłaniający, i ten trzeci, o gębie niesławnej i zakazanej skądinąd znanej, kim jest ten okrutnik o głowie łysej i gładkiej jak gnat – cóż oni, po cóż, czegóż chcą? O chwilę za długo się Adam głowi, nie zdążył przed nimi drzwi zamknąć zaryglować, czoło gładkie i ciężkie jak maczuga gruchocze mu nos na powitanie, i może to lepiej nawet, bo ten pierwszy ból skupia na sobie całą uwagę, Adam nie czuje już kopniaków, które mu wymierza Zwyrol, a robi to boleśnie dla kruchych żeber, Adam nawet nie jęczy, jeszcze nie wie, co się stało, a już ma tyle złamań, od kopniaka w splot słoneczny przed oczyma mu ciemnieje…

(jakże delikatnej struktury jest człowiek, jakież wątłe są członki jego, a przy tym tak wzruszająco cierpliwe, kiedy się zrastają)

… przytomność wraca, kiedy Zwyrol go podnosi, stawia przed sobą i obija mu otwartą dłonią twarz, żeby się upewnić, że będzie wyraźnie słyszany:

– No i co teraz?

Tak, to jest akuratne pytanie, Adam sam chciałby wiedzieć, czy jeszcze mu coś połamią, czy proces wylizywania się z ran można uznać za rozpoczęty.

– Czemu węszysz? Komu donosisz?

Adam nawet nie próbuje się bronić, prosić o litość, patrzy na Zwyrola zupełnie bez lęku, cóż jeszcze mogą mu zrobić, poszerzyć promocyjny zestaw urazów o kilka dodatkowych, pociąć go tu i tam, przecież rany to larwy blizn, im więcej ich będzie na jego ciele, tym bardziej się do Pięknisia upodobni, no dalej, uderz jeszcze, proszę bardzo, policzków mi już brakuje do nadstawiania, myśli Adam, a Zwyrol czuje, że rozlewa się w nim ten rodzaj wściekłości, któremu swój przydomek zawdzięcza, zwąchał cudzy ból i już teraz nie widzi ani nie czuje niczego poza tym, uderza Adama raz po raz, coraz silniej, rozjuszony brakiem oporu łomocze go jak worek treningowy i dom aga się walki:

– No broń się, cioto! Walcz, konfidencie! Broń się, kurwa, broń się, broń się!!!

Cierpienie się mnoży. Piękniś też cierpi; już był w ogródku, ale z gąską nie zdążył się przywitać, bo szybsze od niego lisy ją dopadły, zawrócił na półpiętrze, teraz czeka w bramie, modląc się o to, żeby chłopaki odciągnęły Zwyrola na czas; nie może interweniować, boby się zdemaskował, niby co tu robi o tej porze, namierzał donosiciela na własną rękę czy może jednak ze sobą współpracują; Piękniś czeka w bramie i pierwszy raz w życiu płacze z bezsilności, to nie jest film ze stiwenem sigalem, nie pospieszy z pomocą i nie rozwali intruzów ciosami karate, nie dostanie medalu za ofiarność i odwagę, może tylko czekać wyczekiwać nasłuchiwać, aż wszystko ucichnie, dopiero kiedy Zwyrol z asystą się ulotnią, Piękniś pobiegnie na górę; żeby tylko nie było za późno.

Zbiegli po schodach szybko i cicho, żaden się nawet nie zaśmiał, to nie jest dobry znak; Piękniś odczekuje chwilę i wygląda za nimi na ulicę, już zniknęli, należy założyć, że nie wrócą; rusza na górę. Drzwi uchylone. Jest krew. Adam siedzi na podłodze, tam gdzie go zostawili. Lepiej odwrócić wzrok.

Żyje, choć już do końca życia jego twarz będzie przypominała o tym wieczorze. Być może nawet się uśmiecha; zaraz będzie to lepiej widać, Piękniś zmoczył ręcznik i jak renowator odsłaniający polichromię zmywa z Adama krew; tak, teraz widać lepiej, Adam naprawdę się uśmiecha. Kto wie, czy nie będzie miał teraz bardziej łotrowskiej gęby od Pięknisia: nos jest zdeformowany, to pewne, co do reszty, okaże się, kiedy opuchlizna zejdzie, ale sądząc po innych twarzach naznaczonych przez Zwyrola, zmiany będą zasadnicze; Zwyrol ma swój styl, jest jak artysta wśród psychopatów, bijąc, rzeźbi w ludzkich twarzach, gdyby jego ofiary ustawić obok siebie, oko konesera łatwo rozpoznałoby wspólne cechy charakterystyczne (lecz czyją twarz pragnie w innych wyłupać? kto odważy się zadać mu to pytanie? na razie nie widać chętnych). To jest prawdziwie filmowa scena, Piękniś przemywa okaleczoną twarz Adama, nigdy w życiu nie był tak delikatny; Piękniś wie też z filmów, że przemywanie ran bohatera zwykle poprzedza scenę pocałunku i jego łóżkowych kontynuacji, dobrze byłoby więc zastosować się do tej reguły, tym bardziej że Pięknisiowy rozum nie znajduje na tę chwilę lepszego środka odurzająco-uśmierzającego, ale jak go tu pocałować w tę juchę z nosa i z wargi, ale niech tam, krwawy to będzie pocałunek, przeto męski, braterstwo krwi w ten sposób przyjmą, jak facet z facetem, nie ciota z ciotą (co to to nie, jak nam wiadomo); Piękniś całuje Adama głęboko, zlizuje mu krew z języka, połyka ją jak swoją.

Urlop mu się przedłuży, teraz już płatny; a ile się musiał n aga dać w szpitalu, żeby go do domu puścili: oni, że ciężkie pobicie, on, gdzie tam, już go nie boli, oni, stary, jeszcze nie czujesz, bo jesteś w szoku, on, że jest lekarzem i potrafi się sobą zająć, oni – do Pięknisia – to niech kolega odprowadzi chociaż Adama do domu, a najlepiej gdyby z nim został, jeśli może, on, rumieniąc się pod tymi wszystkimi plastrami, że tak właśnie zrobią. No dobrze, jest już po wszystkim, leżą obaj przytuleni, Adam jest cały w opatrunkach. Obolały ze szczęścia, przysłuchuje się mowie chłopca ocalonego: to wzruszające, jak Piękniś próbuje ładnie mówić, nigdy wcześniej tego nie robił, wszystko się w nim zmienia, nieco od tego ogłupiał; mówi z twardym, surowym akcentem, poprawna wymowa jeszcze się w nim nie zadomowiła, jeszcze pobrzmiewa w jego ustach nienaturalnie, jeszcze się musi gdzieniegdzie przedzierać przez stare przyzwyczajenia, ale to piękne, to teraz najpiękniejsze w Pięknisiu: że cham z chamów mężczyzną zasłonięty w nim się poddał, że chłopiec zwyciężył i nie ogarniając jeszcze do końca tego zjawiska umysłem, instynktownie już próbuje posługiwać się językiem nieuzbrojonym, miękkim, używać właściwych form (Adam mu pom aga).