– Tak – zgodziła się bez przekonania.
– Pewnie nie możesz się już doczekać wakacji.
– Tak.
Po chwili krępującej ciszy Jake spojrzał na nią, jakby chciał coś dodać, ale rozmyślił się. Sięgnął do oparcia krzesła.
– Co to?
– Nic takiego. – Phyllida chciała schować podręcznik żeglarstwa, jednak Jake był szybszy. Wyciągnął go spod książki kucharskiej, popatrzył na okładkę i uniósł kąciki warg.
– Odrabiasz lekcje?
– Pomyślałam sobie, że warto przećwiczyć kilka węzłów.
– A to niby, co jest? – zapytał, spoglądając na węzeł.
– Przesuwny.
Jake uśmiechnął się, a Phyllidzie serce podeszło do gardła.
– Ta plątanina ma być według ciebie węzłem przesuwnym?
– Pomyliłam się – tłumaczyła Phyllida. – Instrukcje są takie zawiłe, że ciężko się w nich połapać.
– Bzdura. Węzeł przesuwny jest niezwykle prosty. Siadaj, pokażę ci. – Zaczął rozsupływać sznurek.
Usiadła naprzeciwko, tak stawiając krzesło, by nie stykali się kolanami.
– Zobacz, tu zawijasz, przeciągasz tędy pod spodem i gotowe.
Phyllida nie mogła się skupić na sznurku. Przyglądała się wprawnym palcom, przypominając sobie ich dotyk na twarzy.
– Łatwe, prawda?
Skinęła głową.
– Teraz ty, spróbuj. – Wręczył jej sznurek.
Wzięła go drżącymi dłońmi, niezdolna myśleć o niczym innym, prócz ogarniającej ją nagłej fali pożądania. Zaczęła coś splatać, ale Jake cmoknął z niezadowoleniem i zabrał jej sznur.
– Co za bałagan! Zacznij od nowa.
Tym razem prowadził jej palce. Phyllida odczuwała jego dotknięcia jak serię drobnych, elektrycznych wstrząsów, co zatykało jej dech w piersiach. Zamiast skupić się na sznurze, znów wpatrywała się uważnie w jego palce.
– Rozumiem – wydusiła, gdy cierpliwie, krok po kroku pokazywał jej, jak zawiązać węzeł. Ku jej uldze, Jake rozparł się w krześle.
– Węzły bez praktyki morskiej nie są zbyt przydatne. Najwyższy czas, żebym zabrał cię na żagle. Co powiesz o kilkudniowym rejsie na „Ali B”?
– Nie jesteś zbyt zajęty? – spytała, pamiętając, jak zgasił zapał Roda.
– To było w zeszłym tygodniu – odparł, unikając jej wzroku. – Przez parę dni nie będziemy mieli żadnych łodzi do obsługi, a nasłuch radiowy mogę prowadzić na pokładzie „Ali B”. Zresztą, obiecałem Chris, że się tobą zajmę. – Zerknął jej w oczy z dziwnym uśmieszkiem. – Chociaż radzisz sobie sama…
– Owszem. – Tym razem nie zabrzmiało to równie buńczucznie jak zwykle. – Bardzo bym chciała, chociaż nie wiem, czy… sobie poradzę.
– Musisz spróbować, żeby się przekonać – powiedział wstając. – A to nie powinno być zbyt trudne, nawet dla ciebie.
Phyllida stała na molo, szczelnie owijając się kamizelką ratunkową. Błękitne niebo cieszyło jej oczy, lecz niepokoił ją gwiżdżący w uszach wiatr. Jake ładował rzeczy do łodzi. Żeglujące w zasięgu wzroku jachty nachylały się pod zastanawiającym kątem. Nagle cały ten pomysł przestał się jej podobać.
– A może posprzątałabym biuro? – spytała, gdy Jake gestem zapraszał ją na pokład.
– Myślałem, że chcesz się nauczyć żeglować.
– Przypomniałam sobie nagle, że nie jestem sportsmenką – powiedziała, obserwując pochylone łodzie. – Czy to będzie bezpieczne? Okropnie wieje.
– Wieje? Skądże. Ledwo dmucha – zniecierpliwił się Jake, więc niechętnie weszła na pokład. – Idealne warunki do żeglowania.
– A jeśli okaże się, że cierpię na morską chorobę?
– Jeśli zrobi ci się niedobrze, pamiętaj, żebyś wybrała właściwą burtę – odparł niezbyt zachwycony taką perspektywą Jake i uruchomił silnik.
Odbił od mola, manewrując „Ali B” z właściwym sobie spokojem. Phyllida usiadła, czując się obco w świecie sklarowanych lin, opuszczonych żagli i luźnego bomu, co jej zdaniem bardzo przeszkadzało w przepływaniu obok desek z żaglem, narciarzy wodnych, rybackich pontonów, o małych żaglówkach, motorówkach i innych jachtach nie wspominając. Zamknęła mocno oczy, czekając, aż z kimś się zderzą, ale Jake sterował pewnie.
Kiedy znaleźli się na otwartych wodach, wiatr wzmógł się jeszcze. Jake powiedział Phyllidzie, jak podnieść grota i foka, co udało się jej z dużym wysiłkiem, choć poddawał jej wolną ręką płótno żagla.
– Jestem za słaba – poskarżyła się, siadając obok niego. Kurczowo złapała się relingu, gdy wiatr, wypełniając żagle, pchnął jacht przez spienione fale.
Jake zerknął na Phyllidę. Włosy miała rozwiane, twarz zaczerwienioną od wysiłku, lecz oczy błyszczały jej z podniecenia.
– Przyzwyczaisz się – powiedział pocieszająco.
Następna lekcja była o wiele mniej udana. Jake polecił jej poluzować foka.
– Po co? – spytała.
– Ponieważ chcę zrobić zwrot.
Spojrzała na rozciągający się przed nimi bezmiar wód.
– Jaki zwrot? Po co?
– Chcę popłynąć innym kursem – westchnął.
– A ten jest niedobry?
– Posłuchaj, to jest jacht, a nie klub dyskusyjny – parsknął ze złością. – Kapitan podejmuje decyzje, a załoga, w tym przypadku ty, wykonuje je bez gadania.
– To niesprawiedliwe! Dlaczego załoga nie ma nic do powiedzenia?
– Ponieważ, zanim by coś uzgodnili, okręt dawno rozbiłby się o skały. W razie zagrożenia nie będę miał czasu spytać cię, czy zgadzasz się, by bom wyrzucił cię za burtę albo czy nie zakręciło ci się w głowie, bo moglibyśmy wpaść, na przykład na tankowiec. Jeśli chcesz żeglować, musisz się nauczyć szybko wypełniać rozkazy.
– Gdybym chciała, żeby ktoś mną rządził, mogłam wstąpić do armii – burknęła Phyllida, ale posłusznie poluzowała foka.
Żagiel załopotał gwałtownie, kiedy zmieniali kurs, a potem Jake krzyknął, żeby wybrała szoty z drugiej strony. Phyllida miotała się po kokpicie, gubiąc w pośpiechu uchwyt kołowrotu. Po paru manewrach Jake był wyraźnie zdegustowany.
– Jakbym miał młodego słonia na pokładzie! – zawołał, gdy wpadła na niego po raz kolejny, omal nie zbijając go z nóg.
– Nie jestem przyzwyczajona do działania w takim przechyle – zauważyła Phyllida, gramoląc się na nogi. Jedną ręką trzymała rękojeść kołowrotu, drugą ściskała reling. Jake miał dość długie nogi, by zaprzeć się o drugą burtę.
Minęli Boston Island i obrali spokojniejszy kurs. „Ali B” z uniesionym dziobem sunął lekko po falach, zostawiając za sobą spieniony odkos. Wiatr wypełnił żagle, a jacht wyprostował się i Phyllida mogła usiąść obok Jake’a, podziwiając błękit wód.
Minęło jej zdenerwowanie, zapomniała o lęku przed morską chorobą i cieszyła się obecnością Jake’a, który wydawał się odprężony.
Twarz częściowo przesłaniał mu kapelusz, ale dziewczyna spoglądała na jego policzki i usta. Widziała już, jak z wprawą prowadzi awionetkę i samochód, ale tu wydawał się być w swoim żywiole.
Ze zdumieniem stwierdziła, że Jake jest po prostu szczęśliwy, tak jakby stał się częścią nieba, morza, słońca i wiatru.
A ona? Wątpliwości rzuciły cień na jej dobry nastrój niczym chmury przesłaniające słońce. Ona była dziewczyną z miasta. Jej żywiołem były tłoczne ulice, winiarnie, zaciszne salony, wszystko doskonale odizolowane od natury.
Czemu zatem czuje się szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu? Odkąd dostała na święta zdjęcie Chris, morze i słońce przyzywały ją. Marzyła, by się tam znaleźć i to życzenie wreszcie się spełniło.
Woda, promienie słońca i wiatr głaszczący jej policzki rozwiały wszelkie wątpliwości. Phyllida, zapominając o przyszłości i przeszłości, dała się unieść chwili, szumowi fal, błękitowi nieba i morza.