– Nie czujesz się samotny?
Jake popatrzył na skuloną, obejmującą rękoma kolana Phyllidę.
– Nie. Ale nie twierdzę, że tak będzie zawsze.
Nastąpiła długa chwila ciszy, zakłóconej jedynie skrzypieniem liny kotwicznej ocierającej się o kadłub. Phyllida wręcz czuła, jak cisza wyostrza jej wszystkie zmysły. Serce zwolniło rytm i zorientowała się, że zbyt długo wstrzymywała oddech.
Chciała coś powiedzieć, by rozładować panujące między nimi napięcie, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zamiast tego wpatrzyła się w wodę, choć nic nie było tam widać oprócz odbicia gwiazd.
Wreszcie Jake uratował sytuację, oświadczając, że ryby się upiekły i kolacja gotowa. Phyllida zeszła pod pokład po sałatkę. Czuła się nieco zawiedziona tym, że proza życia rozwiała nagle ten miły nastrój.
W nocy, leżąc na dziobowej koi, spoglądała na drzwi kabiny i zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby niespodziewanie wszedł Jake. Znów zmagała się z ogarniającym ją pożądaniem.
Jednak drzwi nie otworzyły się. Najwyraźniej Jake wolał długonogie blondynki od małych kasztanowłosych, zwłaszcza takich, które z charakteru przypominały jego poprzednią żonę.
Po co oddawać się głupim marzeniom? Nawet gdyby była pociągająca dla Jake’a, do czego by to doprowadziło? Kilka wspólnych nocy i niezręczne pożegnanie? Wszystko albo nic, przypomniała sobie ze smutkiem słowa Jake’a. Miał rację.
W głębi serca wiedziała, że nie zadowoliłaby ją rola tymczasowej kochanki Jake’a. Skoro nie może mieć go na zawsze, to lepiej wcale nie zaczynać. Prędzej czy później będzie musiała wyjechać, a tak łatwiej o nim zapomni.
Ranek był ładny choć chłodny, a Jake tak opryskliwy, jakby nigdy nie istniała ciepła atmosfera wczorajszego spaceru. Jeden z jachtów, zacumowany po drugiej stronie Reevesby, zgłosił przez radio usterkę silnika i Jake popłynął tam pontonem.
W pierwszej chwili Phyllidę ucieszyła jego nieobecność, lecz ten stan nie trwał długo. Irytujący Jake był lepszy niż jego brak. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, zasiadła przy stole i na przekór wszystkiemu napisała szereg pogodnych listów do rodziców, brata, przyjaciół ze starej pracy i wreszcie, ociągając się, do Ruperta.
Historia małżeństwa Jake’a skłoniła ją do zmiany poglądów i miała wyrzuty sumienia z powodu wypowiedzianych ostrych słów. Oboje zachowali się niewłaściwie. Phyllida nie żałowała samego zerwania zaręczyn. Wolałaby jednak, by nie wypadło to tak nieprzyjemnie.
To był trudny list i zmięła mnóstwo kartek papieru, zanim go wreszcie skończyła. Napisała w nim, że cieszy się, iż zorientowali się w porę, że do siebie nie pasują, niemniej przyznaje, że do tej pory myślała wyłącznie o sobie, nie przejmując się wcale uczuciami Ruperta. Dodała, że ma nadzieję, iż nie jest za późno, by go przeprosić i że kiedy wróci do Anglii, zostaną przyjaciółmi.
Adresując kopertę, poczuła się o wiele lepiej, gdy nagle usłyszała warkot silnika. Pospiesznie ukryła korespondencję w schowku pod siedzeniem i wybiegła na pokład. Jake przycumowywał ponton do rufy. Wstrząśnięta radością, jakiej doznała na jego widok, odezwała się wymuszenie wesołym głosem:
– Uporałeś się z tym problemem?
– Tak – odburknął Jake, wspinając się na pokład z typową dla niego oszczędnością ruchów.
– Co nawaliło?
– Znasz się na silnikach diesla?
– Nie – przyznała.
– To nie ma sensu, żebym ci tłumaczył.
Phyllida zacisnęła zęby. Zamierzała zachowywać się uprzejmie, ale skoro tak, to proszę! Tylko pomógł jej przezwyciężyć nowy przypływ pożądania wywołany pewnie chwilową słabością umysłu.
Przygotowując się do odbicia od wyspy, powarkiwali na siebie nawzajem. Jake wykrzykiwał rozkazy i złościł się, gdy Phyllida ociągała się z ich wykonaniem.
– Myślałem, że chcesz się czegoś nauczyć! – zirytował się w końcu.
– Byle nie poganiania przez niewyżytego kaprala – drażniła się Phyllida. – Następnym razem zostanę na lądzie.
– Jak chcesz, ale teraz jesteś załogą, a to oznacza, że masz robić, co ci każę!
W sumie rejs był denerwujący. Wiatr to się zrywał, to zamierał i Jake wściekał się. Nie trzeba było balastować łodzi, Phyllida usiadła więc demonstracyjnie jak najdalej od niego. Na próżno wypatrywała dziś delfinów. Ich pojawienie się wynagrodziłoby choć trochę cierpliwość, z jaką słuchała narzekań Jake’a.
Atmosfera popsuła się do tego stopnia, że spodziewała się, iż wrócą do przystani, gdy Jake oświadczył, że popłyną na południe, do zatoki Memory, przylądka wystającego z półwyspu Eyre.
– Chris chciałaby na pewno, żebym tam cię zabrał – dodał, jakby się usprawiedliwiając.
Phyllida wolałaby, żeby była to jego inicjatywa, ale nie przyznałaby się do tego nawet sama przed sobą.
– Czemu ta zatoka nazywa się Memory? – zapytała tylko.
– W 1802 odkrył je Matthew Flinders – wyjaśnił Jake. – Był wielkim podróżnikiem i parę wysp z grupy Sir Josepha Banksa nosi nazwy okolic jego rodzinnego Lincolnshire. W wywrotce łodzi stracił ośmiu ludzi. Ciał nigdy nie odnaleziono, więc tak upamiętnił zatokę.
– Wyjątkowo ponure miejsce – skrzywiła się Phyllida.
Kiedy jednak zakotwiczyli, wrażenie było wprost przeciwne. Skały ukryte w gąszczu eukaliptusów, dęby i pinie, schodzące aż na brzeg, otaczały łagodnym łukiem biały piasek plaży, odbijając się w krystalicznej wodzie. Jaskrawe kolory i ostre światło raziły oczy Phyllidy.
Jake przewiózł ją pontonem przez linię dzielącą głęboką, błękitną wodę od jasnozielonej zatoki tak przejrzystej, że widać było najmniejsze ziarnko piasku. Oznajmił, że musi popracować przy jachcie, ale może wysadzić ją na brzeg. Phyllida zrozumiała, że nie chce, by się koło niego kręciła. I bardzo dobrze!
Stojąc po kolana w wodzie, tuliła do piersi sandałki i książkę i z niechęcią obserwowała, jak Jake zawraca ponton w stronę, Ali B”. Przypomniała sobie, że woli siedzieć sama, niż narażać się na utyskiwania Tregowana. Odwróciła się i zaczęła brodzić po wodzie, kierując się do brzegu.
Po chwili siedziała na gorącym suchym piasku i usiłowała skupić się na kryminale, lecz bez przerwy zerkała w stronę jachtu i kręcącego się po nim Jake’a. Ani razu nie spojrzał na nią. Dotknięta tym do żywego Phyllida zamknęła książkę, wytarła piasek ze stóp i włożywszy buty, udała się na zwiedzanie okolicy.
Wyboista, zarośnięta i pokryta kurzem ścieżka prowadziła wśród krzewów w głąb lądu. Phyllida dostrzegła też ślady starego pożaru buszu. Spalone drzewa wyciągały ku słońcu poczerniałe konary. Wszystko wokół było brązowe, szare lub pokryte jednostajną zielenią, nad którą widać było jedynie niezmącony błękit nieba. Pod stopami dziewczyny wzbijały się kłęby pyłu. Zerwała parę liści eukaliptusa, roztarta je w dłoni i przez chwilę napawała się ich ciężkim aromatem.
Żałowała, że nie ma z nią Jake’a. Przytłaczała ją pustka i cisza spotęgowana jego nieobecnością. Stanęła w bezruchu i popatrzyła na rozkruszone liście.
Kochała Jake’a.
Długo trwało, zanim zdała sobie z tego sprawę. To, co do niego czuła, było czymś więcej niż tylko fizycznym pożądaniem. Owszem, pragnęła go, dotyku jego ust, mocnego ciała, ale za tym kryło się coś jeszcze.
Z niechęcią stwierdziła, że sama obecność Jake’a wpływa na nią kojąco. Zawsze szczyciła się swoją niezależnością, ale teraz czuła się nieco zagubiona. Nieważne, czy uśmiechał się do niej, czy na nią krzyczał, bo dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Jake stał się jej przystanią, kotwicą…
Życie przed poznaniem go było bezładną bieganiną. Wyrwał ją z tego bezsensownego kręgu i bez niego znów wpadnie w ten wir. Phyllida zadrżała na tę myśl.