Выбрать главу

Szła przed siebie, pochłonięta rozmyślaniami, nie zastanawiając się, dokąd zmierza. Przyznanie się przed sobą, że pragnie Jake’a było wystarczającym nieszczęściem, ale zakochanie się w nim, to po prostu katastrofa! Jak to się mogło stać? W jaki sposób wplątała się w sieć uczuć i pożądania? Ogarnęło ją przerażenie. Czy zdoła się uwolnić i żyć bez niego?

Phyllida nie wiedziała, jak długo szła, dopóki nie znalazła się na skraju cypla nad piękną dziką plażą. W dali ocean załamywał się na podwodnej rafie. Patrzyła, jak fale gromadzą się nad błękitną głębią, wzbierają i wreszcie załamują się łagodnym łukiem, spływając zieloną kaskadą ku plaży.

Życie bez Jake’a. Jak uda się jej przetrwać kolejny wieczór ze świadomością, że go kocha, nie mogąc mu o tym powiedzieć? Nie, on nie może się niczego domyślić.

Poniżej, na plaży, skrzył się biały piasek otoczony ostrymi, przybrzeżnymi skałami z jednej strony, a falą przyboju z drugiej. Zupełnie jak ona, unieruchomiona pomiędzy świadomością, że kocha Jake’a, a świadomością, że nigdy ta jej miłość nie będzie spełniona, pomyślała z goryczą.

W pierwszej chwili wydało się to złudzeniem, lecz gdy wpatrzyła się uważniej, zauważyła coś w rodzaju ścieżki prowadzącej z urwiska na plażę. Można zejść i wejść.

Phyllidę ogarnęła nagle pokusa skorzystania z nowo odkrytej drogi, choćby po to, by udowodnić sobie, że jej sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Wszystko może się zmienić, nawet Jake. Jeśli uda się jej dotrzeć na plażę, może nie będzie musiała żyć w rozpaczy.

Ostrożnie ruszyła przed siebie. Z początku nawet nie było tak źle. Potykała się wprawdzie o krzaki, ale grunt, po którym stąpała, wydawał się mocny. Niestety, niżej sucha ziemia zaczynała się kruszyć i osypywać spod stóp. Popatrzyła w dół i przełknęła ślinę. Nie zdawała sobie sprawy, jak wysoko znajdowała się na początku drogi. Może to błąd? Może powinna nauczyć się żyć z tą beznadziejną miłością?

Zacisnęła zęby i spojrzała w górę. Oddaliła się znacznie od szczytu urwiska i wspinaczka nie wyglądała zachęcająco. Zaczęła żałować swojego pomysłu. Znów się wygłupiła, działając pod wpływem impulsu.

Niezręcznie odwróciła się, ale zanim zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, noga osunęła się jej na sypkim podłożu i straciła równowagę. Potoczyła się po krzewach, rozkładając szeroko ramiona. Krzaki były dość rzadkie, lecz zdołała się złapać, by złagodzić skutki upadku. Przez dłuższą chwilę leżała, przytulając twarz do brudnej ziemi. Serce waliło jej jak młotem. Nie śmiała spojrzeć w górę ani w dół. Nagle nastąpił cud i ze szczytu rozległo się wołanie:

– Phyllida!

– Jake! – próbowała odkrzyknąć, lecz wydała z siebie jedynie zduszony pisk.

– Nie ruszaj się! – Schodził ku niej ze zwykłą gracją.

Phyllida nie zamierzała nawet drgnąć. Leżała, czekając na Jake’a.

Zdawało się jej, że trwa to wieczność. Każdy jego krok wywoływał osypywanie się ziemi, która spadała grudkami na jej twarz. Wreszcie zjawił się i ogarnęły ją mocne ramiona.

– Nic ci się nie stało? – spytał szorstko, poklepując ją, jakby chciał się upewnić, że jest cała.

– Nic. – Przywarła do niego. – Jestem tylko trochę podrapana.

– No, to przynajmniej dobra wiadomość. Możesz wstać? Nogi uginały się pod nią ze strachu, lecz z pomocą Jake’a zdołała wrócić na szczyt.

Jake miał groźny wyraz twarzy, ale nie powiedział ani słowa, dopóki nie znaleźli się z powrotem na ścieżce prowadzącej przez gąszcz.

– Na pewno nic ci nie jest?

– Czuję się świetnie – odparła niepewnym głosem.

Wiedziała, że miała wyjątkowe szczęście, wychodząc z tego bez szwanku. Podkoszulek i szorty były brudne, na rękach i nogach pojawiły się drobne zadrapania, ale wszystko skończyło się na strachu.

– W takim razie, czy mogłabyś mi wyjaśnić, co u diabła tam robiłaś? – Nigdy przedtem nie słyszała, żeby Jake był taki wściekły. Usta mu zbielały, nozdrza rozdęły się, oczy miotały błyskawice.

– Chciałam zobaczyć plażę.

– Plażę? – zdumiał się. – A po co?

Spojrzała na niego bezradnie, co tylko podsyciło jego gniew.

– Nie podobało ci się tam, gdzie siedziałaś wcześniej? Większość ludzi byłaby zachwycona białym piaskiem i błękitnym niebem, ale nie Phyllida! Nie, musiała wybrać najbardziej niedostępne miejsce i spróbować skręcić kark, usiłując się tam dostać! Co cię opętało?

Phyllida nie mogła mu powiedzieć, że przerażała ją perspektywa życia bez niego i schodząc na dół, chciała wszystko odmienić.

– Nie pomyślałam – odparła, co jeszcze bardziej rozjuszyło Jake’a.

– Jak zwykle, co? Przychodzi ci coś do głowy i pakujesz się w tarapaty, nie zastanawiając się nad konsekwencjami! Co by było, gdybym nie dostrzegł cię na szczycie urwiska? Mogłabyś leżeć bardzo długo ze złamanym karkiem, zanim ktoś by cię odnalazł!

– Wiem, wiem, przepraszam.

Phyllida zasłoniła oczy dłońmi. Chciała rzucić się Jake’owi na szyję i rozpłakać, usłyszeć, że jest zły dlatego, że bał się o nią, że mu na niej zależy. Jednak Jake był wciąż wściekły.

– Wciąż podkreślasz, jaka to jesteś mądra i samodzielna, tymczasem nie można spuścić cię z oczu na pięć minut. Poszedłem za tobą, kiedy zobaczyłem, że oddalasz się od plaży, ale nie przypuszczałem, że przyjdzie ci do głowy pomysł rzucenia się z urwiska!

– Wcale nie chciałam się rzucić!

– A szkoda i gdybym miał trochę oleju w głowie, zostawiłbym cię tam.

Jake przez całą drogę pastwił się nad Phyllida, zarzucając jej lekkomyślność, głupotę, samolubność i wołającą o pomstę do nieba nieodpowiedzialność.

Phyllida milczała. Miał rację. Ze wstydu gotowa była zapaść się pod ziemię. Szła za nim przygarbiona, ze spuszczoną głową, wciąż wstrząśnięta niedawną przygodą, załamana gniewem i pogardą Jake’a. Z całej siły powstrzymywała napływające do oczu łzy.

Gdy dotarli do zatoki, Jake wyczerpał wreszcie cały zapas obelg, lecz wroga cisza raniła ją jeszcze mocniej. Phyllida podeszła do brzegu i przemyła twarz wodą. Chciała umrzeć.

Kiedy opuściła ręce, Jake zobaczył wielkie oczy w śmiertelnie bladej twarzy. Minęła mu cała wściekłość. Objął dziewczynę i przytulił do siebie.

– Phyllido – rzekł. – Ja nie…

Rozdział 8

Phyllida nigdy się nie dowiedziała, co Jake chciał jej powiedzieć. Od strony morza rozległo się nagle wołanie i oboje odwrócili się gwałtownie. Przez zatokę pędził w ich stronę ponton ze znajomą rosłą postacią przy sterze.

– Rod – westchnął Jake i puścił dziewczynę.

Rod i jego załoga byli tak zachwyceni, mogąc gościć Phyllidę i Jake’a, że zdawali się nie dostrzegać ich wymuszonych uśmiechów. Przycumowali, żeby urządzić barbecue na plaży, co nie groziło przypadkowym podpaleniem buszu i nalegali, by Jake i Phyllida dotrzymali im towarzystwa.

Pięciu mężczyzn cieszyła obecność kobiety. Nasycili się tygodniowym łowieniem ryb pod czujnym okiem Roda i taka odmiana wydawała im się bardzo atrakcyjna.

Phyllidzie ani w głowie było przyjęcie na plaży, lecz perspektywa kolejnego wieczoru z Jakiem, nawet bez uprzedniej awantury, sprawiła, że z wdzięcznością przyjęła zaproszenie. Ku jej zdumieniu Jake nie podzielał tego entuzjazmu. Odnosiła wrażenie, że choć marzyła mu się odmiana towarzystwa, to wolałby przez cały wieczór prawić jej morały.

Nie skorzystała z pontonu Jake’a i w ubraniu popłynęła do łodzi, zmywając z siebie brud i kurz w krystalicznej wodzie. Sól piekła ją w zadrapanych i pokaleczonych miejscach. Kiedy na „Ali B” weszła wreszcie pod prysznic i przebrała się w świeże ubranie, poczuła się znacznie lepiej.