— Wiesz, co to jest transhumanizm? Co to jest specjacja? Specjacja radiacyjna? Introgresja? Nie? Nie masz się czego wstydzić. Ja też nie za bardzo. Ale wszyscy sądzą że wiem dużo. Że pod okiem i auspicją Ortolana prowadzę badania nad udoskonaleniem rodzaju ludzkiego. W szczytnym celu, żeby poprawić i ulepszyć. Polepszyć kondycję ludzi, wyeliminować choroby i niepełnosprawność, wyeliminować starzenie się, bla, bla, bla. Oto cel i zadanie magii. Iść drogą wielkich dawnych mistrzów, Malaspiny, Alzura i Idarrana. Mistrzów hybrydyzacji, mutowania i modyfikowania genetycznego.
Obwieściwszy przybycie miauczeniem, czarny kot pojawił się znowu. Wskoczył na kolana czarodzieja, wyciągnął się, zamruczał. Degerlund głaskał go rytmicznie. Kot zamruczał jeszcze głośniej, wysuwając pazury iście tygrysich rozmiarów.
— Co to takiego hybrydyzacja, wiesz z pewnością bo to inne określenie krzyżowania. Procesu uzyskiwania krzyżówek, hybryd, bastardów, jak zwać, tak zwać. Na Rissbergu aktywnie z tym eksperymentują wyprodukowali już bez liku cudactw, straszydeł i potworków. Nieliczne znalazły szerokie zastosowanie praktyczne, jak choćby oczyszczający miejskie śmieciowiska parazeugl, tępiący szkodniki drzew paradzięcioł czy pożerająca larwy malarycznych komarów zmutowana gambuzja. Albo wigilozaur, jaszczur strażniczy, którego zabiciem przechwalałeś się podczas audiencji. Ale oni uważają to za drobnostki, za produkty uboczne. To, co ich naprawdę interesuje, to hybrydyzacja i mutacja ludzi i humanoidów. Coś takiego jest zakazane, ale Rissberg drwi z zakazów. A Kapituła przymyka oko. Albo, co prawdopodobniejsze, trwa pogrążona w błogiej i tępej nieświadomości.
— Malaspina, Alzur i Idarran, jest to udokumentowane, brali na warsztat stworzenia małe i pospolite, by stworzyć z nich giganty, jak te ich wije, pająki, kościeje i diabli wiedzą co jeszcze. Cóż więc, pytali, stoi na przeszkodzie, by wziąć małego i pospolitego człeczynę i przerobić go na tytana, na kogoś silnego, mogącego pracować dwadzieścia godzin na dobę, kogo nie imają się choroby, kto w pełnej sprawności dożywa setki? Wiadomo, że chcieli to zrobić, podobno to robili, podobno mieli sukcesy. Ale sekret swych hybryd zabrali do grobu. Nawet Ortolan, który studiowaniu ich prac poświęcił życie, osiągnął niewiele. Bue i Bang, którzy cię tu przywlekli, przyjrzałeś się im? To hybrydy, magiczne krzyżówki ogrów i trolli. Niechybny kusznik Pasztor? Nie, ten akurat jest, że tak powiem, na obraz i podobieństwo, w pełni naturalny efekt skrzyżowania szkaradnej baby ze szpetnym chłopem. Ale Bue i Bang, ha, ci wyszli wprost z probówek Ortolana. Spytasz: po diabła komu takie paskudy, po jaką cholerę coś takiego tworzyć? Ha, całkiem jeszcze niedawno sam tego nie wiedziałem. Dopóki nie zobaczyłem, jak rozprawiają się z drwalami i węglarzami. Bue potrafi jednym szarpnięciem oderwać głowę od szyi, Bang rozszarpuje dzieciaka, jakby to był pieczony kurczak. A dać im jakieś ostre narzędzia, ha! Wtedy potrafią urządzić jatkę, że proszę siadać. Ortolan, gdy go zapytać, opowiada, że niby hybrydyzacja to droga do eliminacji chorób dziedzicznych, ględzi o zwiększaniu odporności na choroby zakaźne, takie tam starcze dyrdymały. Ja wiem swoje. I ty wiesz swoje. Takie egzemplarze jak Bue i Bang, jak to coś, z czego zerwałeś blaszkę Idarrana, nadają się tylko do jednego: do mordowania. I dobrze, bo mnie akurat potrzebne były narzędzia do mordowania. Swych własnych zdolności i możliwości w tym względzie nie byłem pewien. Niesłusznie zresztą, jak się potem okazało.
— Ale czarodzieje z Rissbergu krzyżują, mutują i genetycznie modyfikują dalej, od świtu do zmierzchu. I mają liczne osiągnięcia, naprodukowali takich hybryd, że aż dech zapiera. Wszystko to są w ich mniemaniu hybrydy użyteczne, mające ułatwić i uprzyjemnić ludziom egzystencję. Zaiste, są o krok od stworzenia kobiety o idealnie płaskich plecach, by można było chędożyć ją od tyłu i jednocześnie mieć gdzie postawić kieliszek szampana i kłaść pasjansa.
— Ale wróćmy ad rem, czyli do mojej kariery naukowej. Namacalnymi sukcesami nie mogąc się pochwalić, musiałem stworzyć tych sukcesów pozory. Poszło łatwo.
— Wiesz o tym, że istnieją inne od naszych światy, dostęp do których odcięła nam Koniunkcja Sfer? Universa zwane planami żywiołów i parażywiołów? Zamieszkane przez istoty zwane demonami? Osiągnięcia Alzura et consortes tłumaczono otóż tym, że uzyskali oni dostęp do owych planów i istot. Że zdołali te istoty wywołać i uczynić sobie powolnymi, że wydarli demonom i posiedli ich sekrety i wiedzę. Myślę, że to bujda i wymysł, ale wszyscy w to wierzą. A co zrobić, gdy wiara jest tak silna? Żeby móc uchodzić za bliskiego odkrycia tajemnicy dawnych mistrzów, musiałem utwierdzić Rissberg w przekonaniu, że umiem wywoływać demony. Ortolan, który niegdyś faktycznie goecję z powodzeniem uprawiał, nie chciał mnie tej sztuki nauczyć. Pozwolił sobie na obelżywie niską ocenę moich umiejętności magicznych i zalecił pamiętać, gdzie jest moje miejsce. Cóż, dla dobra własnej kariery będę pamiętał. Do czasu.
Czarny kot, znużony głaskaniem, zeskoczył z kolan czarodzieja. Zmierzył wiedźmina zimnym spojrzeniem złotych, szeroko otwartych oczu. I odszedł, zadzierając ogon.
Geralt oddychał z coraz większym trudem, czuł rwący ciałem dygot, nad którym w żaden sposób nie mógł zapanować. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej i wyłącznie dwie okoliczności rokowały dobrze, dwie pozwalały mieć nadzieję. Po pierwsze, wciąż żył, a póki życia, póty nadziei, jak mawiał w Kaer Morhen jego preceptor Vesemir.
Drugą dobrze rokującą okolicznością było rozdęte ego i zadufanie Degerlunda. Czarodziej, wychodziło, zakochał się we własnych słowach we wczesnej młodości i najwyraźniej była to miłość jego życia.
— Nie mogąc więc zostać goetą — opowiadał czarodziej, kręcąc medalionem i wciąż nasładzając się własnym głosem — musiałem goetę udawać. Pozorować. Wiadomo, że wywołany przez goetę demon często wyrywa się i sieje zniszczenie. A więc posiałem. Kilka razy. Wyrżnąłem w pień kilka osad. A oni uwierzyli, że to demon.
— Zdziwiłbyś się, jacy oni są łatwowierni. Kiedyś uciąłem złapanemu wieśniakowi głowę i katgutem biodegradowalnym przyszyłem w to miejsce łeb wielkiego kozła, maskując ścieg gipsem i farbą Po czym zademonstrowałem moim uczonym kolegom jako teriocefala, efekt niebywale trudnego eksperymentu w dziedzinie wytwarzania ludzi o zwierzęcych głowach, eksperymentu udanego niestety tylko częściowo, bo rzeczony efekt nie przeżył. Uwierzyli, wystaw sobie. Urosłem w ich oczach jeszcze wyżej! Wciąż czekają kiedy wytworzę coś, co przetrwa. Utwierdzam ich w tym mniemaniu, co i rusz przyszywając jakiś łeb do bezgłowego trupa.
— Ale to dygresja była. O czym to ja? Aha, o wyrżniętych osadach. Tak jak oczekiwałem, mistrzowie z Rissbergu wzięli to za czyny demonów lub opętanych przez nie energumenów. Ale popełniłem błąd, przesadziłem. Jedną osadą drwali nikt by się nie przejął, ale my wyrżnęliśmy kilka. Pracowali głównie Bue i Bang, ale i ja przyłożyłem się na miarę możliwości.
— W tej pierwszej kolonii, w Cisach, czy jakoś tak, nie popisałem się zanadto. Gdy zobaczyłem, co Bue i Bang wyrabiają, zwymiotowałem, obrzygałem cały płaszcz. Był do wyrzucenia. Płaszcz z najlepszej wełny, oprymowany srebrzystymi norkami, kosztował prawie sto koron. Ale potem szło mi coraz lepiej. Po pierwsze, odziewałem się stosownie, w stylu roboczym. Po drugie, polubiłem te akcje. Okazało się, że to spora przyjemność, odrąbać komuś nogę i patrzeć, jak krew tryska z kikuta. Albo oko komuś wyłupić. Albo wyszarpać z rozprutego brzucha pełną garść parujących flaków… Będę się streszczał. Razem z dzisiejszymi wyszło tego bez mała pół setki osób płci obojga w wieku zróżnicowanym.