Выбрать главу

Rychło też zaczęły się spory. Tym zajadlejsze, im obfitszy plon dawały pontarskie mady. Traktat wytyczający granicę między Temerią a Redanią zawierał zapisy pozwalające na przerozmaitą interpretację, a załączone do traktatu mapy były do niczego, bo kartografowie schrzanili robotę. Sama rzeka też dołożyła swoje — po okresach dłuższych deszczów potrafiła zmienić i przesunąć swe łożysko o dwie albo i trzy mile. I tak Róg Obfitości zamienił się w kość niezgody. W łeb wzięły plany dynastycznych mariaży i przymierzy, zaczęły się dyplomatyczne noty, wojny celne i retorsje handlowe. Konflikty graniczne przybierały na sile, przelew krwi zdawał się nieuchronny. I w końcu doszło doń. A potem dochodziło już regularnie.

W swych wędrówkach w poszukiwaniu zajęcia Geralt zazwyczaj unikał terenów, na których często dochodziło do starć zbrojnych, bo w takich miejscach o zajęcie było trudno. Zapoznawszy się raz czy drugi z wojskiem regularnym, najemnikami lub maruderami rolnicy przekonywali się, że grasujący w okolicy wilkołak, strzyga, troll spod mostu czy wicht z kurhanu to w sumie mały problem i małe zagrożenie i że na wiedźmina szkoda pieniędzy. Że są sprawy pilniejsze, jak chociażby odbudowa spalonej przez wojsko chałupy i kupno nowych kur w miejsce tych, które wojacy ukradli i zjedli. Z tych powodów Geralt słabo znał tereny Emblonii — czy też, wedle nowszych map, Pontarii i Przyrzecza. Nie miał w szczególności pojęcia, do której ze wskazanych na drogowskazie miejscowości byłoby najbliżej i którędy powinien ruszyć z rozdroża, by jak najszybciej pożegnać się z pustkowiem, a przywitać z jakąkolwiek cywilizacją.

Geralt zdecydował się na Findetann, czyli na północ. W tym bowiem z grubsza kierunku leżał Novigrad, tam musiał dotrzeć i jeśli miał odzyskać swe miecze, to koniecznie przed piętnastym lipca.

Po mniej więcej godzinie raźnego marszu wpakował się prosto w to, czego tak bardzo chciał uniknąć.

* * *

W bezpośredniej bliskości poręby była chłopska zagroda, kryta słomą chata i kilka kleci. Fakt, że coś się tam dzieje, obwieszczał donośny szczek psa i wściekły jazgot domowego ptactwa. Wrzask dziecka i płacz kobiety. Przekleństwa.

Podszedł, przeklinając w duchu na równi swego pecha i swe skrupuły.

W powietrzu latało pierze, jeden ze zbrojnych troczył do siodła złapany drób. Drugi zbrojny okładał harapem kulącego się na ziemi wieśniaka. Inny szarpał się z niewiastą w podartej odzieży i z czepiającym się niewiasty dzieciakiem.

Podszedł, bez ceregieli i gadania schwycił podniesioną rękę z harapem, skręcił. Zbrojny zawył. Geralt pchnął go na ścianę kurnika. Chwyciwszy za kołnierz, odciągnął drugiego od niewiasty, popchnął na płot.

— Precz stąd — ogłosił krótko. - Ale już.

Szybko dobył miecza, na znak, by traktować go w sposób stosowny do powagi sytuacji. I dobitnie przypomnieć o możliwych konsekwencjach zachowania niestosownego. Jeden ze zbrojnych zaśmiał się głośno. Drugi zawtórował, łapiąc za rękojeść miecza.

— Na kogo się rzucasz, włóczęgo? Śmierci szukasz?

— Precz stąd, powiedziałem.

Zbrojny troczący drób odwrócił się od konia. I okazał kobietą. Ładną, mimo nieładnie zmrużonych oczu.

- Życie ci niemiłe? — Wargi, jak się okazało, kobieta umiała krzywić jeszcze bardziej nieładnie. - A może opóźniony w rozwoju jesteś? Może liczyć nie umiesz? Pomogę ci. Ty jesteś tylko jeden, nas jest trójka. Znaczy, nas jest więcej. Znaczy, powinieneś teraz odwrócić się i spierdalać w podskokach i ile sił w nogach. Póki jeszcze masz nogi.

— Precz. Powtarzał nie będę.

— Aha. Troje, znaczy, to dla ciebie pestka. A dwanaścioro?

Wokół załomotały kopyta. Wiedźmin rozejrzał się. Dziewięciu konnych i zbrojnych. Wymierzone w niego spisy i rohatyny.

— Ty! Hultaju! Miecz na ziemię!

Nie usłuchał. Odskoczył pod kurnik, by choć jako tako mieć chronione plecy.

— Co się dzieje, Fryga?

— Osadnik stawiał się — parsknęła nazwana Frygą kobieta. - Że, pry, daniny nie zapłaci, bo już raz płacił, bla, bla, bla. Wzięliśmy się więc rozumu chama uczyć, a tu naraz ten siwy jak spod ziemi wyrósł. Rycerz, się pokazało, się trafił szlachetny, obrońca ubogich i uciśnionych. Sam jeden, a do oczu nam skakał.

— Taki skoczny? — zarechotał któryś z jeźdźców, napierając na Geralta koniem i grożąc spisą. - Obaczmy, jak skłuty poskacze!

— Rzuć miecz — rozkazał jeździec w berecie z piórami, wyglądający na dowódcę. -Miecz na ziemię!

— Skłuć go, Shevlov?

— Zostaw, Sperry.

Shevlov patrzył na wiedźmina z wysokości kulbaki.

— Miecza nie rzucisz, co? — ocenił. - Taki z ciebie zuch? Taki twardziel? Zjadasz ostrygi ze skorupami? I popijasz terpentyną? Przed nikim nie klękasz? I nic, tylko za niewinnie krzywdzonymi się ujmujesz? Takiś na krzywdę czuły? Sprawdzimy. Ożóg, Ligenza, Floquet!

Zbrojni pojęli herszta w lot, widać mieli w tym względzie doświadczenie, ćwiczyli już taką procedurę. Zeskoczyli z siodeł. Jeden przyłożył osadnikowi nóż do szyi, drugi targnął kobietę za włosy, trzeci złapał dzieciaka. Dzieciak zaczął wrzeszczeć.

— Miecz na ziemię — powiedział Shevlov. - Ale już. Inaczej… Ligenza! Poderżnij chłopu gardło.

Geralt rzucił miecz. Natychmiast obskoczyli go, przyparli do desek. Zagrozili ostrzami.

— Aha! — Shevlov zsiadł z konia. - Podziałało!

— Popadłeś w tarapaty, obrońco wieśniaków — dodał sucho. - Wlazłeś w paradę i dywersję uczyniłeś królewskiej służbie. A ja mam patent za taką winę w areszt brać i pod sąd stawiać.

— Aresztować? - wykrzywił się nazwany Ligenzą. - Subiekcję sobie robić? Stryczek na szyję i na gałąź! I tyle!

— Albo rozsiekać na miejscu!

— A jam — powiedział nagle jeden z jeźdźców — widział jego już kiedyś. To wiedźmin.

- Że kto niby?

— Wiedźmin. Czarownik, co się zabijaniem potworów para, za pieniądze.

— Czarownik? Tfu, tfu! Ubić go, nim urok rzuci!

— Zamknij się, Escayrac. Gadaj, Trent. Gdzieś ty go widział i przy jakiej okazji?

— W Mariborze to było. U tamtejszego grododzierżcy, któren tego tu do zabicia jakiejś stwory najmował. Nie pomnę, jakiej. Ale jegom zapamiętał, po tych włosach białych.

— Ha! Jeśli on więc na nas skoczył, tedy ktoś go musiał na nas nająć!

— Wiedźmini od potworów są. Jeno od potworów ludzi bronią.

— Aha! — Fryga odsunęła na tył głowy rysi kołpak. - Mówiłam! Obrońca! Zobaczył, jak Ligenza chłopa batem ćwiczy, a Floquet babę gwałcić się bierze…

— I trafnie was zakwalifikował? - parsknął Shevlov. - Jako potwory? Tedy szczęście mieliście. Żartowałem. Bo rzecz, widzi mi się, jest prosta. Ja, gdym przy wojsku służył, słyszałemć o owych wiedźminach co innego zgoła. Najmowali się do wszystkiego, do szpiegowania, do ochrony, do skrytobójstwa nawet. Mówili o nich: Koty. Tego tutaj Trent w Mariborze widział, w Temerii. Znaczy, to temerski najemnik, na nas wynajęty właśnie, względem tych słupów granicznych. Ostrzegali mnie w Findetann przed temerskimi najemnikami, nagrodę obiecali za złapanych. Więc go w łykach do Findetann powieziemy, komendantowi wydamy, nagroda nasza. Nuże, związać mi go. Co tak stoicie? Boicie się? On oporu nie stawi. Wie, co byśmy w takim razie chłopkom uczynili.