Выбрать главу

Mozaik, choć wydawało się to niemożliwe, zbladła jeszcze bardziej. Dłonie jej drżały.

— Zostawił kwiaty — powiedziała cicho Yennefer. - Bukiecik kwiatów. Prawda? Mozaik uniosła głowę. Ale nie odpowiedziała.

— Kwiaty i list — powtórzyła Yennefer.

Mozaik milczała. Ale rumieńce powoli wracały na jej twarz.

— List — powiedziała Lytta Neyd, patrząc na dziewczynę badawczo. - O liście mi nie mówiłaś. Nie wspomniałaś o tym.

Mozaik zacięła usta.

— A więc to dlatego — dokończyła pozornie spokojnie Lytta. - To dlatego wróciłaś, choć kary mogłaś spodziewać się surowej, dużo surowszej od tej, którą w rezultacie poniosłaś. To on nakazał ci wrócić. Gdyby nie to, nie wróciłabyś.

Mozaik nie odpowiedziała. Yennefer milczała również, nakręcając na palec czarny lok. Nagle uniosła głowę, spojrzała w oczy dziewczyny. I uśmiechnęła się.

— Kazał ci wrócić do mnie — powiedziała Lytta Neyd. - Kazał ci wrócić, choć mógł imaginować, co cię może z mojej strony spotkać. Tego się po nim, przyznam, nie spodziewałam.

Fontanna popluskiwała, pachniała mokrym kamieniem. Pachniały kwiaty, pachniał bluszcz.

— Tym mnie zaskoczył — powtórzyła Lytta. - Nie spodziewałam się tego po nim.

— Bo go nie znałaś, Koral — odrzekła spokojnie Yennefer. - W ogóle go nie znałaś.

What you are I cannot say; Only this I know full wel — When I touched your face today Drifts of blossom flushed and fell.
Siegfried Sassoon

Rozdział dwudziesty

Chłopiec stajenny dostał pół korony już z wieczora, konie czekały osiodłane. Jaskier ziewał i drapał się w kark.

— Bogowie, Geralt… Naprawdę musimy tak wcześnie? Przecież jeszcze ciemno…

— Nie jest ciemno. Jest w sam raz. Słońce wzejdzie najdalej za godzinę.

— Dopiero za godzinę — Jaskier wgramolił się na siodło wałacha. - A tę godzinę pospałbym raczej…

Geralt wskoczył na kulbakę, po namyśle wręczył stajennemu drugą półkoronówkę.

— Jest sierpień — powiedział. - Od wschodu do zachodu jakieś czternaście godzin. Chciałbym przez ten czas ujechać jak najdalej.

Jaskier ziewnął. I jak gdyby dopiero teraz zobaczył nieosiodłaną jabłkowitą klacz, stojącą w boksie za przegrodą. Klacz machnęła łbem, jakby chcąc o sobie przypomnieć.

— Zaraz — zreflektował się poeta. - A ona? Mozaik?

— Ona z nami dalej nie jedzie. Rozstajemy się.

— Jak to? Nie rozumiem… Czy możesz łaskawie wyjaśnić…

— Nie mogę. Nie teraz. W drogę, Jaskier.

— Czy ty na pewno wiesz, co robisz? Masz pełną świadomość?

— Nie. Pełnej nie mam. Ani słowa więcej, nie chcę o tym teraz mówić. Jedziemy. Jaskier westchnął. Popędził wałacha. Obejrzał się. i westchnął jeszcze raz. Był poetą, miał więc prawo wzdychać, ile chciał.

Zajazd «Sekret i Szept» wcale ładnie prezentował się na tle zorzy, w mglistej poświacie przedświtu. Pomyślałbyś, tonący w malwach, otulony powojem i bluszczem dwór wróżki, leśna świątynia tajemnej miłości. Poeta zadumał się.

Westchnął, ziewnął, charknął, splunął, otulił się płaszczem, popędził konia. Przez te kilka chwil zadumy został w tyle. Geralta ledwie już było widać we mgle.

Wiedźmin jechał szybko. I nie oglądał się.

* * *

— Proszę, oto wino — oberżysta postawił na stole fajansowy dzban. - Jabłecznik z Rivii, wedle życzenia. Żona zaś prosiła spytać, jak też panowie znajdują wieprzowinkę.

— Znajdujemy ją wśród kaszy — odrzekł Jaskier. - Co jakiś czas. Nie tak często, jakbyśmy chcieli.

Oberża, do której dotarli pod koniec dnia, była, co obwieszczał barwny szyld, oberżą «Pod Dzikiem i Jeleniem». Ale to była jedyna oferowana przez przybytek dziczyzna, w jadłospisie jej nie uświadczyłeś. Tutejszym daniem firmowym była kasza z kawałkami tłustej wieprzowiny i zawiesistym cebulowym sosem. Jaskier dla zasady chyba pokręcił trochę nosem na nadto plebejskie jego zdaniem jadło. Geralt nie narzekał. Wieprzowinie niewiele można było zarzucić, sos był znośny, a kasza dogotowana — zwłaszcza to ostatnie zaś udawało się kucharkom w dalece nie każdej przydrożnej karczmie. Mogli trafić gorzej, zwłaszcza że wybór był ograniczony. Geralt uparł się, by za dnia pokonać jak największy dystans, i we wcześniej mijanych zajazdach zatrzymywać się nie chciał.

Nie tylko dla nich, jak się okazało, karczma «Pod Dzikiem i Jeleniem» okazała się metą ostatniego etapu dziennej wędrówki. Jedną z ław pod ścianą zajmowali przejezdni kupcy. Kupcy nowocześni, w odróżnieniu od tradycyjnych nie gardzący sługami i nie poczytujący sobie za ujmę siadania wraz z nimi do posiłków. Nowoczesność i tolerancja miały, rzecz jasna, swoje granice — kupcy zajmowali jeden kraniec stołu, słudzy drugi, linię demarkacyjną łatwo było zauważyć. Również wśród dań. Pachołcy jedli wieprzowinę w kaszy, specjalność lokalnej kuchni, popijali zaś cienkim piwem. Panowie kupcy dostali po kurczaku i kilka gąsiorków wina.

Przy stole przeciwległym, pod wypchanym łbem dzika, wieczerzała para: jasnowłosa dziewczyna i starszy mężczyzna. Dziewczyna odziana była bogato, bardzo poważnie, wcale nie po dziewczęcemu. Mężczyzna wyglądał na urzędnika i to nie najwyższego bynajmniej szczebla. Para wieczerzała pospołu, rozmowę wiodła dość ożywioną, ale była to znajomość niedawna i raczej przypadkowa, dało się to wywnioskować z zachowania urzędnika właśnie, uporczywie nadskakującego dziewczynie w ewidentnej nadziei na coś więcej, co dziewczyna przyjmowała z uprzejmą, acz wyraźnie ironiczną rezerwą.

Jedną z krótszych ław zajmowały cztery kapłanki. Wędrowne uzdrowicielki, co łatwo było poznać po szarych szatach i skrywających włosy obcisłych kapturkach. Posiłek, który spożywały, był, jak zauważył Geralt, więcej niż skromny, coś jakby pęczak bez omasty. Kapłanki nigdy nie żądały za leczenie zapłaty, leczyły wszystkich i za darmo, zwyczaj kazał w zamian za to udzielać im, gdy prosiły, gościny i noclegu. Oberżysta spod «Dzika i Jelenia» zwyczaj znał, ale najwyraźniej miał zamiar wykpić się zeń jak najtańszym kosztem.

Na ławie sąsiedniej, pod jelenim porożem, rozpierali się trzej miejscowi, zajęci flaszką żytniówki, ewidentnie nie pierwszą. Zaspokoiwszy bowiem już jako tako cowieczorne zapotrzebowanie, rozglądali się za rozrywką. Znaleźli szybko, ma się rozumieć. Kapłanki miały pecha. Choć zapewne już do takich rzeczy przywykły.

Stół w kącie izby zajmował tylko jeden gość. Podobnie jak stół skryty w cieniu. Gość, jak zauważył Geralt, nie jadł ani nie pił. Siedział nieruchomo, oparty plecami o ścianę.

Trzej miejscowi nie ustawali, ich kierowane pod adresem kapłanek zaczepki i żarty stawały się coraz bardziej wulgarne i obsceniczne. Kapłanki zachowywały stoicki spokój, zupełnie nie zwracały uwagi. Miejscowych najwyraźniej zaczynało to rozwścieczać, coraz bardziej w miarę ubywania żytniówki we flaszy. Geralt jął szybciej pracować łyżką. Postanowił obić gorzałkosiom mordy, a nie chciał, by mu przez to kasza wystygła.

— Wiedźmin Geralt z Rivii.

W kącie, w cieniu, rozbłysnął nagle ogień.

Siedzący za stołem samotny mężczyzna uniósł rękę nad blatem. Z jego palców wystrzeliły falujące języczki płomieni. Mężczyzna zbliżył dłoń do stojącego na stole świecznika, po kolei zapalił wszystkie trzy świece. Pozwolił, by dobrze go oświetliły.