Выбрать главу

— Nie ma czego wybaczać, niczemu nie jesteś winna. A oni niech się udławią, Rissberg razem z sądami. Panie gospodarzu! Gąsiorek Est Est, jeśli można prosić!

* * *

Wkrótce byli jedynymi gośćmi w izbie, wkrótce karczmarz demonstracyjnym ziewaniem dawał im znać, że pora kończyć. Pierwsza poszła do siebie Tiziana, za nią niebawem podążył Jaskier.

Geralt nie poszedł do izdebki, którą zajmowali wraz z poetą. Miast tego cichutko zapukał do drzwi Tiziany Frevi. Otworzyła natychmiast.

— Czekałam — mruknęła, wciągając go do środka. - Wiedziałam, że przyjdziesz. A gdybyś nie przyszedł, poszłabym cię szukać.

* * *

Musiała uśpić go magicznie, inaczej z pewnością zbudziłby się, gdy wychodziła. A wyjść musiała przed świtem, jeszcze w ciemnościach. Pozostał po niej zapach. Delikatna woń irysa i bergamotki. I czegoś jeszcze. Róży?

No stoliku, na jego mieczach, leżał kwiat. Róża. Jedna z białych róż z ustawionej przed karczmą donicy.

* * *

Nikt nie pamiętał, czym było to miejsce, kto je zbudował, komu i do czego służyło. Za karczmą, w kotlinie, ostały się ruiny starodawnej budowli, dużego niegdyś i zapewne bogatego kompleksu. Z budynków nie pozostało praktycznie nic, ostatki fundamentów, zakrzaczone doły, tu i ówdzie kamienny blok. Resztę rozebrano i rozgrabiono. Budulec był cenny, nic nie miało prawa się zmarnować.

Wstąpili pod szczątki strzaskanego portalu, niegdyś imponującego łuku, dziś wyglądającego jak szubienica; wrażenie potęgował bluszcz, zwisający jak odcięty stryczek. Szli alejką wytyczoną przez drzewa. Drzewa uschłe, kalekie i pokraczne, jakby przygięte ciężarem ciążącej nad tym miejscem klątwy. Alejka wiodła ku ogrodowi. A raczej ku temu, co niegdyś było ogrodem. Klomby berberysów, janowców i róż pnących, niegdyś zapewne ozdobnie przycinane, dziś były dziką i bezładną plątaniną gałęzi, kolczastych pnączy i suchych badyli. Z plątaniny wyzierały resztki posągów i rzeźb, w większości, wyglądało, pełnofigurowych. Resztki były tak znikome, że nie sposób było nawet w przybliżeniu określić, kogo — lub co — posągi przedstawiały. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Posągi były przeszłością. Nie przetrwały, a więc przestały się liczyć. Została ruina i ta, wyglądało, trwać będzie długo, ruiny są wieczne.

Ruina. Pomnik zdruzgotanego świata.

— Jaskier.

— Tak?

— Ostatnimi czasy wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle. I wydaje mi się, że to ja wszystko spieprzyłem. Czego się ostatnio tknąłem, zrobiłem nie tak.

— Tak ci się wydaje?

— Tak mi się wydaje.

— No to pewnie tak jest. Komentarzy nie oczekuj. Znudziło mi się komentować. A teraz poużalaj się nad sobą w ciszy, jeśli mogę prosić. Tworzę właśnie, twoje lamenty mnie dekoncentrują.

Jaskier usiadł na zwalonej kolumnie, odsunął kapelusik na tył głowy, założył nogę na nogę, podkręcił kołki lutni.

Migoce świeca, ogień zgasł Wiatr powiał zimny wyczuwalnie…

Faktycznie powiał wiatr, nagle i gwałtownie. A Jaskier przestał grać. I westchnął głośno.

Wiedźmin odwrócił się.

Stała w wejściu do alejki, pomiędzy pękniętym cokołem nierozpoznawalnego posągu a splątanym gąszczem zeschłego derenia. Wysoka, w obcisłej sukni. Z głową o szarawym umaszczeniu, właściwym bardziej korsakom niż lisom srebrnym. Ze szpiczastymi uszami i wydłużonym pyskiem.

Geralt nie poruszył się.

— Zapowiedziałam, że przyjdę. - W pysku lisicy zalśniły rzędy kłów. - Pewnego dnia. Dziś jest ten dzień.

Geralt nie poruszył się. Na plecach czuł znajomy ciężar obu swych mieczy, ciężar, którego brakowało mu od miesiąca. Który zwykle dawał spokój i pewność. Dziś, w tej chwili, ciężar był tylko ciężarem.

— Przyszłam… — Aguara błysnęła kłami. - Sama nie wiem, po co przyszłam. By się pożegnać, może. Może by jej pozwolić pożegnać się z tobą.

Zza lisicy wyłoniła się szczupła dziewczynka w obcisłej sukience. Jej blada i nienaturalnie nieruchoma twarz wciąż jeszcze była na wpół ludzka. Ale chyba jednak już bardziej lisia niż ludzka. Zmiany zachodziły szybko.

Wiedźmin pokręcił głową.

— Wyleczyłaś… Ożywiłaś ją? Nie, to niemożliwe. A więc ona żyła tam, na statku. Żyła. Udawała martwą.

Aguara szczeknęła głośno. Potrzebował chwili, by pojąć, że to był śmiech. Że lisica się śmieje.

— Niegdyś mogłyśmy bardzo wiele! Iluzje magicznych wysp, tańczące na niebie smoki, wizje potężnej armii, zbliżającej się do murów miasta… Niegdyś, dawniej. Teraz świat się zmienił, nasze zdolności zmalały… a myśmy skarlały. Więcej w nas z lisic niż z aguar. Ale wciąż nawet najmniejsza, nawet najmłodsza lisica zdolna jest oszukać iluzją wasze prymitywne ludzkie zmysły.

— Po raz pierwszy w życiu — powiedział po chwili — rad jestem, że mnie oszukano.

— Nie jest prawdą, że wszystko zrobiłeś źle. A w nagrodę możesz dotknąć mojej twarzy.

Odchrząknął, patrząc na kończyste zębce.

— Hmm…

— Iluzje są tym, o czym myślisz. Czego się lękasz. I o czym marzysz.

— Słucham?

Lisica szczeknęła cicho. I odmieniła się.

Ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy. Kruczoczarne, sfalowane jak burza loki kaskadą opadają na ramiona, lśnią, odbijają światło jak pawie pióra, wijąc się i falując przy każdym poruszeniu. Usta, cudownie wąskie i blade pod pomadką. Na szyi czarna aksamitka, na aksamitce obsydianowa gwiazda, skrząca się i śląca wokół tysięczne refleksy…

Yennefer uśmiechnęła się. A wiedźmin dotknął jej policzka.

A wtedy suchy dereń zakwitł.

A potem powiał wiatr, targnął krzakiem. Świat zniknął za zasłoną wirujących białych płateczków.

— Iluzja — usłyszał głos aguary. - Wszystko jest iluzją.

* * *

Jaskier skończył śpiewać. Ale nie odkładał lutni. Siedział na złomku zwalonej kolumny. Patrzył w niebo.

Geralt siedział obok. Rozważał różne rzeczy. Różne rzeczy układał w sobie. A raczej próbował ułożyć. Snuł plany. W większości zupełnie nierealne. Obiecywał sobie różne rzeczy. Wątpiąc mocno, czy którejkolwiek z obietnic zdoła dotrzymać.

- Że też ty — odezwał się nagle Jaskier — nigdy nie pogratulujesz mi ballady. Tyle ich przy tobie ułożyłem i zaśpiewałem. A ty nigdy mi nie powiedziałeś: «Ładne to było. Chciałbym, byś zagrał to jeszcze raz». Nigdy tego nie mówiłeś.

— Zgadza się. Nie mówiłem, że chciałbym. Chcesz wiedzieć, dlaczego?

— Dlaczego?

— Bo nie chciałem.

— To aż takie wyrzeczenie? — nie rezygnował bard. - Aż taki trud? Powiedzieć: «Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj «Jak mija czas».

— Zagraj to jeszcze raz, Jaskier. Zagraj «Jak mija czas».

— Powiedziałeś to zupełnie bez przekonania.

— I co z tego? Przecież i tak zagrasz.

— A żebyś wiedział.

Migoce świeca, ogień zgasł Wiatr powiał zimny wyczuwalnie I płyną dni I mija czas W ciszy i niezauważalnie
Jesteś wciąż przy mnie i wciąż nas Coś łączy, acz nie idealnie Bo płyną dni Bo mija czas W ciszy i niezauważalnie