— Measure — szepnął Alvin.
— Jestem tu.
— Znam sposób wyleczenia nogi.
Measure pochylił się. Alvin nie otwierał oczu, ale czuł na policzku oddech brata.
— To złe miejsce w nodze ciągle rośnie, ale jeszcze nie objęło całej kości. Nie mogę nic poradzić, ale myślę, że gdyby ktoś wyciął ten kawałek kości i wyjął go z nogi, resztę bym jakoś ponaprawiał.
— Wyciął?
— Ta piła, której używa tato do cięcia mięsa. Powinna się nadać.
— Ale na trzysta mil dookoła nie ma żadnego chirurga.
— To lepiej niech ktoś się szybko nauczy. Inaczej jestem trupem.
Measure oddychał szybciej.
— Sądzisz, że wycięcie kości uratuje ci życie?
— Nic lepszego nie wymyśliłem.
— Ale będziesz miał zupełnie poharataną nogę.
— Jeśli umrę, nie będzie mi to przeszkadzać. A życie warte jest poharatanej nogi.
— Sprowadzę tatę. — Measure odsunął krzesło i wybiegł z pokoju.
Thrower wszedł za Armorem na werandę Millerów. Nie mogą przecież odpędzić własnego zięcia, pomyślał. Niepokój okazał się bezpodstawny. Pani Faith otworzyła im drzwi, nie jej mąż-poganin.
— Wielebny Thrower! Jak to miło, że nas odwiedzacie — zawołała. Lecz ta radość była oszustwem, jeśli prawdę zdradzała wycieńczona twarz. W tym domu ostatnio nie sypiało się zbyt dobrze.
— Ja go przyprowadziłem, matko Faith — wyjaśnił Armor. — Przyszedł tylko dlatego, że go prosiłem.
— Pastor naszego kościoła jest miłym gościem w moim domu, kiedy tylko przyjdzie mu ochota tu zajrzeć.
Wprowadziła ich do dużego pokoju. Przy kominku grupa dziewcząt zszywała kwadraty na kołdrę. Podniosły głowy i spojrzały na Throwera. Najmłodszy syn, Cally, kawałkiem węgla drzewnego kreślił litery na desce.
— Cieszę się, że ćwiczysz pisanie — pochwalił Thrower.
Cally spojrzał tylko w milczeniu. W jego wzroku był cień wrogości. Najwyraźniej chłopiec był urażony, że nauczyciel widzi jego pracę w domu, który przecież powinien być sanktuarium.
— Dobrze ci idzie — pochwalił Thrower, by mały przestał się denerwować.
Cally nie odpowiedział. Pochylił się nad zaimprowizowaną tabliczką i wrócił do pracy.
Armor od razu przeszedł do rzeczy.
— Matko Faith, przyszliśmy z powodu Alvina. Wiecie, co myślę o czarach, ale nigdy dotąd nie powiedziałem nawet słowa na to, co robicie we własnym domu. Zawsze uważałem, że to wasza sprawa, nie moja. Ale chłopiec płaci za podążanie drogami zła. Rzucił urok na swoją nogę i teraz wszedł w nią diabeł, który go zabija. Dlatego sprowadziłem wielebnego Throwera, żeby wypędził z Alvina diabła.
Pani Faith była zaskoczona.
— W tym domu nie ma żadnego diabła.
Biedna kobieto, pomyślał Thrower. Gdybyś tylko wiedziała, jak dawno diabeł tu zamieszkał…
— Można się tak przyzwyczaić do obecności diabła, że w ogóle przestaje się ją zauważać.
Drzwi obok schodów otworzyły się nagle. Stanął w nich odwrócony tyłem Miller.
— Nie ja — oświadczył temu, kto został w pokoju. — Nie dotknę chłopca nożem.
Cally podskoczył na dźwięk głosu ojca. Podbiegł do niego.
— Armor sprowadził tu Throwera — zawołał. — Żeby zabił diabła.
Miller odwrócił się. Wykrzywiona twarz zdradzała jakieś trudne do określenia emocje. Spojrzał na gości, jakby ich nie poznawał.
— Dobre, mocne heksagramy chronią ten dom — oświadczyła pani Faith.
— Te heksagramy przyzywają diabła — odparł Armor. — Sądzicie, że osłaniają dom, a one odpędzają stąd Pana.
— Żaden diabeł tu nie wszedł — upierała się.
— Nie z własnej inicjatywy. Wezwaliście go swoją magią. Czarami i bałwochwalstwem zmusiliście Ducha Świętego, by opuścił wasze domostwo. A kiedy odchodzi dobro, w naturalny sposób zjawiają się diabły. Zawsze przybywają tam, gdzie mogą siać niezgodę.
Thrower zaniepokoił się: Armor za dużo mówił o sprawach, których naprawdę nie rozumiał. Lepiej, żeby po prostu zapytał, czy Thrower może się pomodlić przy łożu boleści chłopca. Tymczasem Armor wyznaczał linie bitwy, która wcale nie powinna się zacząć.
A jakiekolwiek myśli krążyły po głowie Millera, było jasne, że nie należy go prowokować. Wolnym krokiem podszedł do Armora.
— Więc mówicie, że to, co przychodzi do domu by siać niezgodę, to diabeł?
— Daję świadectwo jako człowiek miłujący Pana naszego, Jezusa… — zaczął Armor, ale nie zdołał dokończyć swego kazania. Miller chwycił go za kołnierz kurtki i pasek spodni, po czym ustawił przodem do wyjścia.
— Niech ktoś lepiej otworzy te drzwi! — ryknął. — Jeśli nie chcecie, żebym w nich wybił dziurę!
— Co ty wyprawiasz, Alvinie Millerze? — krzyknęła jego żona.
— Wypędzam diabła!
Cally otworzył drzwi, a Miller wyprowadził zięcia za próg i pchnął nocno. Warstwa śniegu stłumiła gniewny wrzask Armora. Potem lie było go już słychać, ponieważ Miller zamknął i zaryglował drzwi.
— Doprawdy, bohaterski wyczyn — stwierdziła pani Faith. — Wyrzucić z domu męża własnej córki.
— Zrobiłem tylko to, czego według jego własnych słów żąda od nas Dan. — Miller spojrzał groźnie na pastora.
— Armor wypowiadał jedynie własne opinie — rzekł łagodnie Thrower.
— Jeśli tkniesz palcem duchownego — zagroziła pani Faith — do końca swych dni będziesz spał w chłodnym łożu.
— Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby go dotknąć — odparł Miller. — Ale moim zdaniem, jeśli ja trzymam się z daleka od jego domu, to i on powinien omijać mój.
— Nie wierzycie w siłę modlitwy — stwierdził Thrower.
— Wszystko zależy od tego, kto się modli, a kto słucha.
— W każdym razie wasza żona wyznaje religię Jezusa Chrystusa, a ja zostałem powołany i wyświęcony na kapłana tej religii. Ona i ja wierzymy, że moja modlitwa u łoża chłopca może pomóc przy jego rekonwalescencji.
— Jeśli w modlitwie używacie takich słów, to naprawdę cud, że Bóg rozumie, o co wam chodzi.
— Wolno wam nie wierzyć, że modlitwa pomoże — przekonywał Thrower. — Ale przecież na pewno nie zaszkodzi.
Miller spoglądał na przemian na pastora i na żonę. Thrower był pewien, że gdyby nie było tu Faith, gryzłby już śnieg obok Armora. Ale Faith była i wypowiedziała groźbę Lizystraty. Mężczyzna nie płodzi czternaściorga dzieci, jeśli nie pociąga go łoże małżeńskie.
Miller poddał się.
— Wejdźcie — przyzwolił. — Ale nie męczcie chłopca zbyt długo.
— Nie dłużej niż parę godzin — zgodził się wdzięczny Thrower.
— Minut! — nie ustępował Miller.
Lecz Thrower zmierzał już do drzwi obok schodów, a Miller nie próbował go zatrzymać. Pastor był zadowolony. Jeśli będzie trzeba, może na długie godziny pozostać przy łożu chłopca. Zamknął drzwi; ci poganie nie powinni mu przeszkadzać.
— Alvinie — zaczął.
Chory leżał sztywno pod kocem. Krople potu lśniły mu na czole. Oczy miał zamknięte. Po chwili jednak poruszył lekko wargami.
— Wielebny Thrower — szepnął.
— Ten sam, Alvinie. Przyszedłem się modlić, by Pan nasz uwolnił twoje ciało od diabła, który sprowadził chorobę.
Znów cisza, jakby słowa pastora docierały do chłopca z opóźnieniem, i z takim samym opóźnieniem wydobywała się odpowiedź.
— Nie ma żadnego diabła.