Dostrzegł, że zacisnęła usta, ale nadał była odwrócona do niego bokiem.
– Bo był świnią. Nadal jest.
Axton roześmiał się głośno na tę zaskakująco szczera, uwagę; w nagrodę w końcu na mego spojrzała. Tak. Zielone jak morze i wzburzone jak morze podczas sztormu. Uchwycił się tematu:
– Świnią? Powiedz, proszę, dlaczego go tak nazywasz. Czyżby za bardzo lubił jeść? Czy może nie miął dość bogactwa, żeby cię skusić?
Zmrużyła oczy ze złości.
– Miał dość bogactwa, żeby uznać, iż nic potrzebuje nic więcej, by zadowolić żonę. Nie musi być schludny ani mieć dobrych manier, ani też dobrego humoru.
„Zupełnie jak ty”, zawisły między nimi nie wypowiedziane słowa.
Znów się roześmiał. Zadziwiająca dziewczyna. Zepsuta przez ojca, który ukradł wszystko, co kiedykolwiek od niego dostała. Axton uświadomił sobie, że teraz on jest właścicielem wszystkiego, co ona uznawała za swoje, nie wyłączając jej sukni, paska i welonu.
Po raz pierwszy tego dnia poczuł smak prawdziwej satysfakcji ze zwycięstwa. Mógł otrzymać od niej to, czego nie dali mu ojciec i syn. Pod wdzięczną cielesną powłoką Beatrix de Valcourt krył się waleczny duch. Nie miał co do tego wątpliwości. Mimo strachu, którego nie potrafiła ukryć pod maską dzielności, nie była tchórzliwa. Może uda jej się ukoić wściekłość wciąż skręcającą ma trzewia. W końcu miała zostać jego żoną, Była ładna, miła dla oka, a jej ciało kształtnością wręcz przyciągało męskie dłonie… i nie tylko dłonie.
Nagle zapalił się do wydarzeń, jakie czekały go tego wieczoru; odczuł zadowolenie, że nie szukał wyczerpujących cielesnych zabaw z zamkowymi dziewkami.
– Ojciec nie znalazł ci innych zalotników? – spytał zaczepnie, poddając próbie jej cierpliwość.
Uciekła wzrokiem.
– Prowadził też rozmowy z innymi – odparła chłodnym, obojętnym tonem. – Dopóki twój Henryk nie postanowił nas zaatakować. Ostatnio rod) ojciec miał inne zmartwienia – przypomniała mu z cieniem wyrzutu w głosie.
– Tak, bez wątpienia – przyznał Axton sucho. Poruszył się na lordowskim krześle, zdając sobie sprawę, że zapewne widywała na tym miejsce jednie swego ojca. Ale teraz on był lordem, a ona musiała jak najszybciej zrozumieć, co to oznacza – Powiedziano ci, że dziś wieczorem bierzemy ślub?
Podbródek jej zadrżał, albo tak mu się przynajmniej zdawało. Kiwnęła głową tylko raz. więc nie był pewien odpowiedzi. Postanowił wyjaśnić sprawę.
– Z pewnością i mnie uważasz za świnię… czy nawet coś jeszcze gorszego. – Pochylił się ku niej; zniżył głos do intymnego szeptu. – Wierzę, moja śliczna oblubienico, że nim wstanie jutrzejszy ranek, będziesz do mnie przychylniej usposobiona.
Tym razem nawet nie ukrywała przestrachu. To go tylko bardziej podnieciło. Chciał ją widzieć zupełnie bezbronną.
– Ponieważ nie ma mnie kto zarekomendować, sam ci powiem, piękna Beatrix, że biorę sobie do serca zalecenia rycerskiego kodeksu. Dbam o czystość, zachowuje dobre obyczaje i lubię być w dobrym humorze… chyba że rozzłości mnie jakiś głupiec. – Kiedy nie odpowiadała siedząc sztywno, z opuszczonym wzrokiem, wyciągną! rękę i dotknął jej szerokiego rękawa. – I jestem biegły w miłosnych sztukach. Nie musisz się obawiać, że cię zawiodę, jeśli idzie o mężowskie powinności, Beatrix.
Wzdrygnęła się, tak jak się spodziewał. Tym razem, gdy odwróciła głowę, by rzucić mu spłoszone spojrzenie, zdążył ją chwycić za podbródek.
Miała śliczną buzię o nieskazitelnej cerze. Spod welonu wysuwały się kosmyki rudozłotych włosów. Natychmiast wyobraził sobie te włosy spływające na nią luźną kaskadą. Spływające na niego.
– Niech mnie diabli – mruknął. Puścił jej rękaw, zmieszany nagłym porywem żądzy. Wystarczyło poczekać do wieczora. Nie był przecież rozpalonym młokosem niezdolnym do panowania nad popędami. Można się cieszyć z urody narzeczonej, ale nie wolno zapominać, że jest córką znienawidzonego de Valcourta. Przeciwnie, należało pamiętać, że przeżyła te osiemnaście lat w Maidenstone, a wszystko, co posiadała, okupione było śmiercią jego ojca i braci.
Poza tym nie zamierzał pozwolić, by kierowały nim zwierzęce chucie.
Z radością powitał czyjś zawadiacki okrzyk, który odwrócił jego uwagę od dziewczyny.
Linnea także była zadowolona, że przestała być obiektem zainteresowania. Dręczenie jej sprawiało mu wyraźnie sporo przyjemności, a ona, niemądra, jeszcze mu pomogła opowiadając o odrzuconych zalotnikach siostry.
Ale była taka przerażona, szczególnie kiedy wspomniał o małżeńskich powinnościach.
Najciszej jak umiała odsunęła krzesło, cały czas nie spuszczając z Axtona czujnego wzroku. Święty Juda usłyszał jej prośbę i spełnił ją, przysyłając do sali dwóch rycerzy. Jeden z nich, barczysty osiłek z ciemno – radymi wąsami, obrzucił ją niespokojnym spojrzeniem, nim przeniósł wzrok na swego pana i zaczął mówić. De la Manse od razu pojął jego wahanie, Linnea również. Ten człowiek nie chciał rozmawiać w obecności wroga, nawet jeśli ten wróg za parę godzin miał się znaleźć w łożu jego pana.
Odchodząc de la Manse posłużył się gładką wymówką, jakby sądził, że swą obecnością sprawia jej przyjemność. Nadęty głupiec! Ponieważ jego uwagę całkowicie pochłonęły wieści dostarczone przez przybysza, Linnea postanowiła skorzystać z okazji i czmychnąć. Ale choć w ducha sobie z niego kpiła, miała świadomość strasznego ryzyka, jakie podejmowała oszukując takiego człowieka. Gdyby się dowiedział, kim ona naprawdę jest… Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nie chciała o tym myśleć w tej chwili.
Przecisnęła się za oparciem krzesła zerkając na lewo, w stronę schowka na naczynia, oddzielonego od sali ciężką kotara. Zamierzała się tam schronić, ale kiedy jednym susem wskoczyła za kotarę, jej stopa trafiła na cos* miękkiego, co ustąpiło pod jej ciężarem, tak że straciła równowagę. Nagły skowyt ostrzegł ją, że nadepnęła na śpiącego psa. Gdy nie mogąc się pozbierać upadła na zwierzę całym ciężarem, skamlenie przeszło w groźne warczenie.
– Nie ruszaj się, bo ci odgryzie głowę – rozległ się młodzieńczy głos.
Linnea posłusznie, zastygła w bezruchu. Nawet nie patrząc w stronę mówiącego wiedziała, że jest to głos tego nieznośnego młokosa. Żaden inny chłopiec w zamku nie ośmieliłby się przemawiać do niej takim tonem. Mógł to być tylko Peter de la Manse, brat jej przerażającego oblubieńca. Któż inny prowadzałby się z tą wielką bestią u boku? I któż inny tak jak on lubował się w złośliwych zaczepkach?
– Spokojnie, Moor. Spokojnie – nakazał psu półchłopięcym, półmęskim skrzekliwym głosem. – To tylko drobny wypadek, niewart naszej uwagi.
Zwierzę strzasnęło z siebie Linneę, jakby rzeczywiście była drobiazgiem niegodnym większego zainteresowania. Jednak mimo iż leżała skulona pod ścianą nie mając odwagi się poruszyć, pies stanął nad nią gotowy do ataku, z opuszczonym łbem, najeżony, szczerząc żółte zęby.
– Spokój – powtórzył jeszcze raz chłopiec; choć w jego tonie więcej było rozbawienia niż surowości, chwycił bestię za nabijaną ćwiekami obroże.
W Linnei zaświtała słaba nadzieja, że jednak nie skończy zjedzona żywcem.
– Masz zwyczaj wyskakiwać z ukrycia w niespodziewanym momencie? – spytał brat jej przyszłego męża, – Chybaby ci się przydał dzwonek na szyję, żeby nas ostrzegać.
Linnea podniosła się wolno z ziemi. Podczas upadku welon zsunął jej się z głowy; ze złością zmięła go w dłoniach. Niedbale odrzuciła włosy przez ramię, stając przed warczącym psem i jego bezczelnie uśmiechniętym panem.
– Może byś mnie przepuścił – syknęła, przygryzając język, by nie powiedzieć za dużo.