Zrozpaczona odwróciła się do chłopca.
Miał niechęć dosłownie wypisaną na twarzy, ale widząc przerażenie bratowej nie zaczął z niej drwić, czego się spodziewała.
– No, chodź – powtórzył trochę uprzejmiejszym tonem. – Nie warto mu się sprzeciwiać.
– Idź za nim, żono. – Nowy lord wstał unosząc kielich, reszta towarzystwa także podniosła się z miejsc.
– Za moją żonę, Beatrix de la Manse.
– Za lady Beatrix…
– …Beatrix de la Manse.
Toasty dźwięczały jej w uszach, ale w żaden sposób nie dodawały otuchy. Przeciwnie, jeszcze pogłębiały ogarniający ją strach.
Chłopiec chwycił ją za rękę i zamierzał wreszcie wyprowadzić z sali. ale zostali oboje zatrzymani przez Axtona.
– Dziś wieczorem nie będziemy potrzebowali żadnej służby. Zajmę się tobą bez pomocy pokojówek czy rodziny. Nie chcę nikogo w naszych osobistych komnatach. Nikogo – dodał, wodząc ostrzegawczym spojrzeniem po reszcie swoich ludzi, zwłaszcza po rycerzach. – Nie potrzeba też straży, poza dwoma ludźmi u stóp schodów. Wszystkie komnaty na wyższych piętrach mają pozostać puste na te noc. – Następnie spojrzawszy Linnei prosto w oczy, powiedział ściszonym głosem, który i tak niósł się po całej sali: – Możemy potrzebować wszystkich tych komnat przez kilka następnych dni.
Linnea uciekła, bo nie można inaczej nazwać pospiesznego opuszczenia przez nią sali. To nie chłopiec ją prowadził, tylko ona jego. Pędem wbiegła po schodach, mimo iż wiodły do miejsca kaźni. Jakiż miała wybór? Dopiero na piętrze, przed ciężkimi drzwiami do lordowskiej komnaty, zatrzymała się niepewnie.
– Wejdź do środka. On zaraz przyjdzie.
Linnea zastygła w bezruchu. Nie mogła tam wejść. Wiedziała, że musi. ale po prostu nie była w stanie.
– No, wejdź – ponaglił chłopiec, popychając ją lekko.
– Nie dotykaj mnie! – rzuciła ze złością, traktując go tak, jak powinna była potraktować jego starszego brata. Tyle że nic by jej to nie dało. A jednak wyładowawszy złość na chłopcu poczuła cień ulgi; w końcu on też nazywał się de la Manse.
Popatrzył na nią spode łba.
– Bardzo się cieszę, że nie muszę cię dotykać, ty czarownico. Ja się ożenię… jeśli w ogóle się ożenię… z jakąś miłą kobietą, nie z taką, która najchętniej wydrapałaby człowiekowi oczy.
Przez dłuższą, chwilę nieufnie mierzyli się wzrokiem.
– Wynoś się – rozkazała mu Linnea, ale zamiast złości w jej głosie zabrzmiał smutek. Opadło ją poczucie bezsilności. – Idź już sobie i zostaw mnie w spokoju.
Odchodząc zatrzymał się na moment, spoglądając na nią z nowym zainteresowaniem.
– On cię nie skrzywdzi, jeśli tego się obawiasz. Nie skrzywdzi cię… jeżeli, oczywiście, nie będziesz z nim walczyć, na co tylko głupiec by się poważył.
Linnea zadarła podbródek.
– Nie przypuszczam, żebyś dużo wiedział o cierpieniach, jakie mężczyźni zadają kobietom… szczególnie tym, które uznają za swoich wrogów. W końcu jesteś jeszcze chłopcem.
Żachnął się, tak jak tego oczekiwała. Jednak zamiast odpowiedzieć podobną złośliwością, rzucił jej łobuzerskie spojrzenie.
– Nie jesteś taka znowu brzydka, wiesz. Według mnie, gdybyś okazała mojemu bratu trochę względów zamiast nienawiści, przekonałabyś się, że nie jest złym człowiekiem. Nie skrzywdziłby cię.
– Mówisz mi to wszystko, żeby mnie podnieść na duchu, co? – spytała zaczepnie, krzyżując ramiona na piersi.
Spochmumiał, patrzył na nią chłodno.
– Możesz nie słuchać. Nic mnie to nie obchodzi. – Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów.
Linnea nie zatrzymała go. choć miała wielką ochotę przywalać go z powrotem. Lepsze już było jego towarzystwo niż samotność. Słuchała, jak cichną kroki na schodach. Pozostał jej tylko strach przed tym, co ją czeka. Kłótnia z Peterem de la Manse przynajmniej odwracała jej uwagę od nadchodzących wydarzeń.
Odetchnęła kilka razy głęboko, starając się uspokoić. Daremny wysiłek, Broniąc się przed paniką, zdjęła z czoła przepaskę i rozejrzała się po przedsionku komnaty. Wszystko było jak dawniej, zniknął tylko herb de Valcourtów znad drzwi. W miejscu, gdzie zawsze wisiał, pozostał ślad w kształcie herbowej tarczy.
Podeszła do masywnych drzwi, których progu nie przekraczała od dnia śmierci matki przed ośmioma laty. Kiedy je otwierała, zawiasy skrzypnęły cicho. W środku panował wzorowy porządek. Większą część pomieszczenia zajmowało łoże z ciężkim baldachimem. Na palenisku płonął spokojnie niewysoki ogień, roztaczając wokół miłe ciepło. Dwa świeczniki ustawione na wąskich stolikach po obu stronach drzwi dawały łagodne złociste światło. Czyżby sadził, że to mu wystarczy, by ją uwieść?
Przeszła nieco dalej w głąb komnaty. Skrzynia, dwa malowane krzesła i wysoka rzeźbiona komoda stały pod jedną ściana, a przy drugiej na kołkach wisiały męskie tuniki. Nie były własnością jej ojca, musiały więc należeć do Axtona.
Axton. Myślała już o nim po imieniu? Nie, miał dla niej pozostać de la Manse'em. Albo milordem. Albo mężem.
Nie, mężem też nie, bo w oczach Boga nie byli małżeństwem, skoro ona udawała Beatrix, a on w to wierzył. Nie, bo uznał jej przysięgę podszytą kłamstwem.
Linnea nie chciała w tej chwili myśleć o swoim kłamstwie ani o swym strasznym grzechu. O czymże więc miała myśleć?
Rozglądała się niespokojnie po komnacie. Jej wzrok padł na schludnie ułożoną zbroję – kolczugę, rękawice i hełm. Z pewnością gdzieś w jego rzeczach musiała być także broń. Jakiś sztylet, który mogłaby łatwo ukryć.
Podeszła do komody i zaczęła szperać w czystych, równo poskładanych ubraniach. Nie miała zamiaru używać broni, chyba że w obronie własnej, usprawiedliwiała się przed sobą. Zamierzała się poddać żądaniom męża, bo taka była jej rola. Ale gdyby próbował ją skrzywdzić…
Natrafiwszy na chłodny metal, odruchowo cofnęła rękę. Zaraz potem jej palce zamknęły się na rękojeści sztyletu.
Krótkie ostrze połyskiwało matowo w słabym świetle. Dotykając go kciukiem stwierdziła, że jest niezwykle ostre.
Zastanawiała się, gdzie mogłaby ukryć sztylet. Najlepiej w pobliżu miejsca, gdzie będzie jej najbardziej potrzebny.
Spojrzała na potężne łoże. Zdjęta nagłym dreszczem strachu postanowiła ukryć broń w zasięgu ręki.
Kiedy jednak zamknąwszy komodę zmierzała w kierunku złowrogiego mebla, zza drzwi dobiegł odgłos czyichś kroków. Nadchodził jej mąż!
Bez namysłu wsunęła sztylet pomiędzy materac a rzeźbione wezgłowie łoża. Ledwie zdążyła się odwrócić, gdy drzwi stanęły otworem i ujrzała w nich swego świeżo poślubionego małżonka.
– Cóż, żono – odezwał się stojąc w progu. Miała wrażenie, że wypełnił sobą nie tylko drzwi, ale całą komnatę. – Nareszcie jesteśmy sami.
Linnea cofnęła się odruchowo, natrafiając plecami na krawędź łóżka. Serce waliło jej tak mocno, że bała się, by nie wyskoczyło z piersi. Byli sami. Nie było przed nim ucieczki.
Wszedł do środka, zadowolony niczym drapieżnik pewny zdobyczy, i zamknął za sobą drzwi.
Zauważyła, że ich nie zaryglował.
Ale przecież nie musiał tego robić.
– Powiedz mi, Beatrix – zaczął, zbliżając się do niej powoli… Na ile babka objaśniła ci, na czym polegają małżeńskie powinności? Wiem z doświadczenia, że angielskie dziewczęta są znacznie mniej świadome swoich obowiązków niż francuskie. – Zatrzymał się tuż przed nią, czekając na odpowiedź.
Linnea uniosła głowę, zdecydowana za wszelką cenę ukryć lęk i okazać dumę.
– Objaśniła mi wszystko, co trzeba.