Zdołała wejrzeć głęboko pod osłonę jego gniewu, gdzie krył się ból po stracie ojca i braci. Los odmówił mu szansy wyładowania gniewu i żalu, w zemście na jej ojcu; nie miał kogo ukarać, poza kukła leżąca teraz u jego stóp. Oczywiście, mógł się odegrać na niej. W końcu z własnej woli stała się kozłem ofiarnym dla swojej rodziny. Dlaczego wiec miałaby się obawiać odegrać tę samą rolę dla jego rodziny?
On cierpiał. W głębi duszy, gdzie nikt nie miał dostępu i nie mógł zajrzeć, nadal cierpiał. Podeszła do mego i stanęła naprzeciw, tak że rozdzielał ich tylko lezący na ziemi manekin. Zmasakrowany manekin i straszliwy miecz.
– Pójdziesz ze mną na spacer? – zaczęła pierwszymi słowami, jakie jej przyszły do głowy.
– Na spacer? – Wyraz jego twarzy zdradzał wielkie wzburzenie. Zwycięstwo nad nieszczęsną kukłą najwidoczniej nie dało mu satysfakcji.
– Cóż… – Linnea zawahała się. – Gdybyś wolał jakieś inne…inne… zajęcie… – Zamilkła czując, jak policzki palą ją rumieńcem. Nie uciekła jednak wzrokiem przed jego natarczywym spojrzeniem.
Ku jej zaskoczeniu, propozycja wprawiła go w zakłopotanie. Popatrzył przelotnie na brata, stojącego po drugiej stronie placu.
– Czy to mój drogi braciszek rzucił mi cię na pożarcie, żeby ratować własną skórę i resztę moich ludzi? Czy przychodzisz do mnie, żono, żeby oferować swoje ciało w jego imieniu? Żeby się poświecić…
– I tak bym do ciebie przyszła, z własnej woli, bez jego namowy, chciałam tylko uspokoić ojca…
Nie powinna była lego mówić; zamilkła widząc, ze aż zesztywniał, działa jednak, że temat ojca nie zniknie sam z siebie, wiec wolała wybrać szczerość. Zresztą zawsze osiągała lepszy skutek, zdając się na szczerość w stosunku do Axtona. Unosząc lekko brzeg spódnicy przekroczyła kukłę i stanęła tuż przed mężem.
– Chodź ze mną Atonie. Wyjdźmy poza mury, które kryją dla ciebie tyle bólu. Porozmawiamy o moim ojcu, o grzechach, jakie popełnił przeciwko tobie, i zastanowimy się wspólnie, czy jest jakiś sposób by zapanował między nami pokój.
Wyciągnęła rękę i oparła mu ją na piersi patrząc na niego błagalnie. Nie myślała w tej chwili o swojej rodzinie i o spisku, który miał przywrócić zamek Maidenstone de Valcourtom. Nie myślała o tym, że dla niego była Beatrix ani o tym, ze nie mają przed sobą przyszłości jako mąż i żona. W głowie miała tylko jedno życzenie: zobaczyć, jak Axton uwalnia się od przeszłości, która sprawiała mu tyle bólu. Chciała, żeby się do niej uśmiechnął albo nawet wybuchnął serdecznym śmiechem
– Chodź ze mną na spacer – powtórzyła, wytrzymując jego przenikliwe spojrzenie.
Bez żadnego ostrzeżenia chwycił ją za ramiona, jakby zamierzał przyciągnąć ją do siebie i dać tam, na środku placu, upust namiętności jaka miedzy nimi istniała. Nie była pewna, czy tego chce. Ale on tylko się w nią wpatrywał oczyma pociemniałymi od walczących w nim uczuć, których sam nie potrafił do końca rozpoznać.
Był człowiekiem wojny. Wszystko o tym świadczyło, szczególnie w tej chwili. Był spocony od szaleńczego wymachiwania mieczem. Aż się trząsł, by ujrzeć krew wroga rozlaną na kurzu i kamienie u swych stóp. Ale w niej nie widział wroga. Już nie. Wyczuwała to nieomylnie.
Oparła się o niego dotykając policzkiem jego piersi.
– Chodź ze mną, Axtonie. To nam obojgu dobrze zrobi.
Lady Mildred płakała patrząc, jak starszy syn wyzywa sio na manekinie. Wiedziała, co czuje, bo ona czuła to samo.
Edgar de Valcourt nie miał prawa tu być. Nigdy nie miał takiego prawa. Coś w niej się domagało jego śmierci; chciała widzieć, jak ścięta mieczem Axtona głowa de Valcourta spada po schodach, zostawiają po sobie krwawy ślad.
Ale córka obroniła go przed Axtonem. Choć lady Mildred wiedziała że dziewczyna postąpiła właściwie, że nie mogła postąpić inaczej, czuła do niej niechęć. Teraz stała przed jej synem i mówiła coś do niego spokojnie ponad sterczącym między nimi mieczem.
Lady Mildred wychyliła się przez otwarte okno; nie chciała by ją zauważono, ale też nie miała siły odejść od okna. Para na placu nie zwracała jednak na nią uwagi, podobnie jak na dziesiątki innych oczu które bez wątpienia obserwowały ich ukradkiem.
Potem dziewczyna podeszła bliżej, a Axton chwycił ją za ramiona.
Łzy znów napłynęły lady Mildred do oczu; ogarnął ją smutek tak ciężki i trudny do udźwignięcia, że ledwie mogła oddychać. Odchodził z nią. Jej syn, który przysięgał pomścić śmierć ojca i starszych braci odwrócił się od swego miecza i zmierzał teraz ze swoją żoną przez bramę w stronę fosy i położonej u stóp zamku wsi.
Wstrząsana łkaniem odwróciła się plecami do okna. Oparła się o ścianę i wypłakiwała ból, jaki nagromadził się w niej przez długie lata życia. Powrót do Maidenstone miał być triumfem. Może zaprawionym goryczą, ale jednak triumfem, jej wrogowie bowiem zostali pozbawieni wszystkiego, co jej ukradli.
A okazało się, że znowu została przez nich ograbiona, i to z czegoś znacznie cenniejszego. Zabrano jej coś, czego nigdy nie spodziewała się stracić. Zagarnęli serce Axtona. Widziała to wyraźnie na własne oczy.
Wsparta o grubą kamienną Ścianę płakała rzewnymi, gorącymi łzami. Zabrali jej także Axtona, po Williamie, Yvesie i ukochanym Allanie.
Czuła, że nie zdoła znieść tej nowej straty. I nie chciała jej znosić.
15
Szli w ciszy. Jednak, kiedy pokonali wąski most; kamienista droga wprowadziła ich w Świat wypełniony dźwiękami. Jakby opuścili zamek śpiącej królewny z bajki, którą Norma często opowiadała bliźniaczkom. Choć nad samym zamkiem ciążyła straszliwa klątwa, świat poza jego murami tętnił życiem. Barwnym, hałaśliwym, cudownym życiem.
Linnea każdą cząstką duszy i ciała odczuwała obecność Axtona u swego boku. Nic dotykali się, szli tylko obok siebie, nic nie mówiąc ani nawet na siebie nie patrząc. A jednak łączyła ich jakaś więź. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
Śledzili wzrokiem przelot pary traczy, kołyszących się w powietrzu wzlatujących w górę, by zaraz zanurkować w dół. Pod ich nogami wydra zeskoczyła z kamienia do wody. Złocista wilga krzyczała na nich a zakłócenie jej spokoju, a zza kępy niebieskich kosaćców wyłoniła się przestraszona kaczka z młodymi i cała gromadka odpłynęła dostojnie zostawiając za sobą równy ślad na wodzie. Linnea już zapomniała, jak piękny może być kwiecień. Ostatnie dni były mroczne i ponure, przynajmniej jeśli chodzi o nastrój panujący w zamku. Bardziej jak w styczniu, a nie w kwietniu. Ale poza obrębem murów w najlepsze panowała wiosna, Linnea była mężatką, a jej mąż szedł obok.
Cieszę się że wyszliśmy stamtąd – zaczęła, kiedy zboczyli z głównej drogi na wąską ścieżkę prowadzącą do potoku. – Może nazbieram kwiatów na stół. Albo do komnaty twojej matki. Jak myślisz przyjęłaby kwiaty ode mnie? – dodała niepewnym głosem.
Nie spodziewała się odpowiedzi, bo Axton milczał od dłuższego czasu. W końcu westchnął; zdawało jej się, że z tym westchnie opuściła go przynajmniej cześć złości.
– Przyjmie. Moja matka nie będzie ci okazywać jawnej niechęci, jak to robiła twoja babka w stosunku do mnie. Nie będzie ci posyłać morderczych spojrzeń ani przeklinać za twoimi plecami.
– Ale kiedy już zostanie sama w komnacie, czy nie zniszczy otrzymanych ode mnie kwiatów?
Spojrzał na nią wreszcie.
– Być może. Tak cię to obchodzi? Linnea odwróciła wzrok.
– Nie chcę jej przysparzać dodatkowego bólu, ale obawiam się, że samą swoją obecnością źle na nią działam. Wolałaby, żebyś się ożenił z jakakolwiek inną kobietą, byle nie ze mną.
Odchrząknął, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Linnea przystanęła w cieniu wielkiego jaworu, na skraju wąskiego pasma lasu rosnącego wzdłuż potoku: