– Ja też nie, Jane.
– Hej, Rizzoli!
– Z lasu wynurzył się Barry Frost.
Powstrzymała łzy i odwróciła się ku niemu.
– Słucham?
– Odebraliśmy podwójny sygnał dziesięć-pięćdziesiąt cztery.
Sklep spożywczy Quik-Stop w Jamaica Plain. Zabity sprzedawca i klient. Miejsce już zostało zabezpieczone.
– Jezu, tak wcześnie rano.
– Jesteśmy w drugiej kolejności do tego wypadku. Jesteś w stanie pojechać?
Zaczerpnęła głęboko tchu i odwróciła się do Deana.
Wcześniej jeszcze puścił jej rękę, lecz choć brakowało jej tego dotyku, poczuła się silniejsza, kołysanie ziemi ustąpiło, znów miała pod nogami pewny grunt.
Nie była jednak przygotowana do zakończenia na tym ich spotkania.
Rozstanie w Waszyngtonie odbyło się w pośpiechu – nie chciała pozwolić, żeby to się powtórzyło. Nie chciała, żeby jej życie stało się smutną kroniką rozczarowań… tak jak życie Korsaka.
– Frost? – powiedziała, patrząc przy tym na Deana.
– Tak?
– Nie pojadę.
– Co?
– Niech to weźmie inny zespół.
Nie jestem w tej chwili dysponowana.
Nie usłyszała odpowiedzi.
Spojrzawszy na Frosta, zobaczyła na jego twarzy wyraz zaskoczenia.
– To znaczy… bierzesz wolny dzień? – zapytał.
– Tak.
To jest mój pierwszy urlop zdrowotny w życiu. Masz coś przeciwko temu?
Frost potrząsnął głową i roześmiał się.
– Mam to gdzieś, nic więcej.
Patrzyli za nim, kiedy się oddalał. Śmiał się cały czas, idąc w stronę lasu.
Poczekała, aż zniknie za drzewami i dopiero wtedy znów spojrzała na Deana.
Otworzył ramiona. Objęła go, nie opierając się dłużej.
Rozdział 26
Przychodzą co dwie godziny, żeby skontrolować, czy nie mam odleżyn.
Zmieniające się trio: Armina na porannej zmianie, Bella na popołudniowej, a na nocnej spokojna i nieśmiała Corazon.
Nazywam je moimi dziewczętami ABC.
Osoby mało spostrzegawcze mogą ich nie rozróżniać – wszystkie mają gładkie, brązowe twarze i melodyjne głosy.
Wesoły filipiński zespół rewiowy w białych mundurkach.
Ja jednak dostrzegam między nimi różnice.
Rozróżniam je po sposobie, w jaki podchodzą do mojego łóżka, w jaki mnie obracają z boku na bok, żebym zmienił pozycję na posłaniu z owczej skóry. Muszą to robić w dzień i w nocy, bo sam nie mogę się przewrócić, a ciężar mojego ciała leżącego na materacu obciera mi skórę. Uciska naczynia włoskowate, zakłócając odżywczy przepływ krwi, w efekcie czego niedożywione tkanki robią się blade, kruche i podatne na złuszczenie.
Pojedyncza mała ranka szybko ulega zaognieniu i rozrasta się, co wygląda tak, jakby szczur obgryzał mi ciało.
Dzięki moim dziewczętom ABC nie mam ran – a przynajmniej tak mówią.
Nie potrafię tego sam stwierdzić, gdyż nie mogę obejrzeć swoich pleców ani pośladków, nie czuję niczego poniżej ramion.
Jestem całkowicie uzależniony od Arminy, Belli i Corazon i niczym dziecko wpatruję się jak urzeczony w tę, która się mną zajmuje.
Wpatruję się w ich twarze, wdycham ich zapachy i uczę się na pamięć ich głosów. Wiem, że grzbiet nosa Arminy nie jest całkiem prosty, że oddech Belli czasem pachnie czosnkiem i że Corazon odrobinę się jąka. Wiem też, że wszystkie się mnie boją. Wiedzą, oczywiście, dlaczego się tu znalazłem.
Wszyscy pracujący na oddziale chorób rdzenia kręgowego wiedzą, kim jestem, i choć troszczą się o mnie tak samo jak o innych pacjentów, zauważam, że nie patrzą mi w oczy i dotykają mnie ostrożnie, tak jak dotyka się żelazka, żeby sprawdzić, czy jest gorące.
Dostrzegam trwożne spojrzenia personelu na korytarzu i słyszę szepty rozmów w pobliżu mnie. Z innymi pacjentami rozmawiają, wypytują ich o przyjaciół i rodziny, ale nigdy nie pytają o to mnie. Oczywiście pytają mnie, jak się czuję, czy dobrze spałem, ale na tym nasza konwersacja się kończy.
Mimo to wiem, że budzę ich ciekawość.
Wszyscy tu są ciekawi, każdy chciałby popatrzeć na Chirurga, ale boją się podejść zbyt blisko, jak gdybym mógł nagle wyskoczyć z łóżka i zaatakować.
Rzucają mi ukradkowe spojrzenie z progu, ale zbliżają się do mnie tylko z obowiązku.
Dziewczęta ABC dbają o moją skórę, mój pęcherz i moje jelita, ale po wykonaniu zabiegu zaraz się ulatniają, zostawiając potwora w jego lochu, przykutego do łóżka własnym, bezwładnym ciałem.
Nic dziwnego, że z takim utęsknieniem wyczekuję odwiedzin doktor O’Donnell.
Przychodzi z wizytą raz w tygodniu. Przynosi z sobą magnetofon, notatniki, torebkę pełną pisaków. Przychodzi wiedziona ciekawością, którą prezentuje bez wstydu i strachu, okryta nią jak czerwoną peleryną. Jej ciekawość jest czysto zawodowa – przynajmniej sama w to wierzy.
Przysuwa krzesło blisko mojego łóżka i ustawia mikrofon na stoliku do jedzenia, żeby nie uronić ani jednego słowa.
Potem nachyla się nade mną, wyginając szyję w łuk, jakby mi ją proponowała.
Ma piękną szyję.
Jest naturalną blondynką o bardzo jasnej karnacji, jej żyły pod bielą skóry zaznaczają się delikatnymi niebieskimi liniami.
Patrzy na mnie bez lęku, zadając mi pytania.
– Brak ci Johna Starka?
– Chyba rozumiesz, dlaczego mi go brak. Straciłem brata.
– Brata?
Nawet nie wiesz, jak się naprawdę nazywał.
– Policja też nie wie.
Ciągle mnie o to pytają, ale nie mogę im pomóc, bo sam nie wiem.
Nigdy mi nie powiedział.
– Mimo to korespondowaliście ze sobą, kiedy siedziałeś w więzieniu.
– Nazwiska nie były istotne.
– Ale znaliście się wystarczająco dobrze, żeby wspólnie zabić.
– Tylko raz, na Beacon Hill.
Myślę, że to jest tak, jakby się z kimś pierwszy raz kochać. Potem nabiera się coraz większego zaufania.
– Więc wspólne morderstwo było dla ciebie sposobem na poznanie go?
– Czy jest jakiś lepszy sposób?
Podnosi brwi, jak gdyby nie była pewna, czy mówię serio. Rzeczywiście tak myślę.
– Mówisz o nim jak o swoim bracie. Co rozumiesz przez to określenie?
– Jesteśmy związani świętym węzłem.
Nigdy wcześniej nie trafiłem na człowieka, który by aż tak dogłębnie mnie rozumiał.
– Wyobrażam sobie.
Jestem wyczulony na najdrobniejszy ton sarkazmu, ale jej głos go nie zdradza. Nie dostrzegam go również w jej wzroku.
– Wiem, że musi być więcej ludzi takich jak my – mówię.
– Trudność polega na znalezieniu ich, na nawiązaniu kontaktu. Każdy lubi żyć wśród ludzi tego samego gatunku.
– Uważasz się za osobnika odrębnego gatunku?
– Homo sapiens reptilis – żartuję.
– Co takiego?
– Przeczytałem kiedyś, że część naszego mózgu wywodzi się z epoki gadów.
Steruje naszymi najprymitywniejszymi odruchami: walki, ucieczki, łączenia się w pary, agresji.
– Mówisz o korze archaicznej.
– Tak.
O mózgu, który mieliśmy, zanim staliśmy się ludźmi i ucywilizowaliśmy się.
O mózgu, który nie żywi uczuć, nie ma samoświadomości ani nie zna kodeksu zasad moralnych.
To, co widać, kiedy się patrzy w oczy grzechotnika.
O części mózgu, która reaguje bezpośrednio na bodźce węchowe.
Dlatego gady mają tak silnie rozwinięty zmysł węchu.
– Masz rację.
Z neurologicznego punktu widzenia nasz system węchowy jest związany z korą archaiczną.