Выбрать главу

Evelyn spojrzała smutno na scenę.

– „Jesteśmy dinozaurami”, powiedziała Karenna w samochodzie. Kto jeszcze słucha muzyki klasycznej?

Większość młodych woli oglądać teledyski. Nabijają twarze metalowymi ćwiekami i skaczą jak małpy. Liczy się seks i świecący, jak najgłupszy strój. Dlaczego ten piosenkarz, zapomniałam jak się nazywa, musi wysuwać język? Co to ma wspólnego z muzyką?

– Absolutnie nic – zgodził się Frost, ożywiony poruszonym tematem.

– Chcę pani – powiedzieć, pani Petrakas, że kiedyś rozmawialiśmy z żoną o tym samym. Alice uwielbia muzykę klasyczną. Każdego roku kupuje stały karnet do filharmonii.

Evelyn uśmiechnęła się smutno.

– W takim razie wy też jesteście dinozaurami.

Kiedy się podnosili, żeby odejść, Rizzoli zauważyła leżący na siedzeniu program koncertu. Wzięła go do ręki.

– Jest w nim coś o Ghentach? – zapytała.

– Na piątej stronie jest ich zdjęcie – odparła Evelyn.

Zdjęcie przedstawiało dwoje zakochanych w sobie ludzi. Karenna, szczupła i elegancka w czarnej sukni bez ramiączek, patrzyła w roześmiane oczy męża. Jej świetlista twarz kontrastowała z ciemnymi jak u Hiszpanki włosami. Alexander spoglądał na nią z chłopięcym uśmiechem na twarzy, niesforny kosmyk jasnych włosów przesłaniał mu jedno oko.

– Piękni byli, prawda? – powiedziała cicho Evelyn.

– Żałuję, że nie miałam okazji usiąść z nimi i spokojnie porozmawiać.

Ale znam ich muzykę. Słuchałam ich nagrań. Oglądałam ich występ na scenie. Można bardzo wiele powiedzieć o człowieku, słuchając tylko jego muzyki. Pamiętam, jak subtelnie, z jaką czułością grali. Byli wrażliwi… Myślę, że to słowo najlepiej ich charakteryzuje.

Rizzoli popatrzyła na scenę.

Wyobraziła sobie Alexandra i Karennę w trakcie ich ostatniego występu. Kruczoczarne włosy Karenny, lśniące w świetle reflektorów, i połyskującą wiolonczelę Alexandra. Ich muzykę przywodzącą na myśl dialog dwojga kochanków.

– Powiedziała pani, że frekwencja owego wieczoru była niezadowalająca – rzekł Frost.

– Tak.

– Ile osób było na widowni?

– Sprzedaliśmy czterysta pięćdziesiąt biletów.

Czterysta pięćdziesiąt par oczu. Wszystkie wpatrzone w parę zakochanych, grających na oblanej światłem scenie. Jakie uczucia wzbudzali w słuchaczach Ghentowie? Przyjemności słuchania dobrze wykonywanej muzyki? Radości patrzenia na dwoje zakochanych w sobie ludzi? A może w czyimś sercu obudzili nieprzyjazne emocje? Żądzę? Zawiść? Gorycz męskiej zazdrości?

Spojrzała jeszcze raz na zdjęcie Ghentów. Czy to jej uroda zwróciła twoją uwagę? Czy to, że się kochali?

Pijąc czarną kawę, spoglądała na piętrzące się na jej biurku teczki z aktami ofiar morderstw, które odkryli w ciągu ostatnich dni.

Richard i Gail Veagerowie, Krzywicza Dama, Alexander Ghent. I jeszcze mężczyzna, który wypadł z samolotu.

Wprawdzie nie traktowała go jako ofiary zabójstwa, mimo to zaprzątał jej uwagę, podobnie jak wszyscy zmarli w niewyjaśnionych okolicznościach.

Niekończący się łańcuch trupów; każdym należało się zająć, każdy niósł z sobą tragiczną historię, do której trzeba było się dokopać.

Kopała już od tak dawna, że zmarli zaczęli jej się mylić, jak znalezione we wspólnym grobie kości wielu szkieletów.

Kiedy w południe zadzwoniono po nią z laboratorium DNA, przyjęła to z ulgą, mogąc na chwilę się oderwać od patrzącej na nią z wyrzutem sterty akt.

Wstała od biurka i poszła korytarzem do południowego skrzydła budynku.

Laboratorium DNA mieściło się w pokoju S253, a laborantem, który do niej zatelefonował, był Walter DeGroot, jasnowłosy Holender o bladej, okrągłej twarzy.

Zwykle na jej widok się krzywił, gdyż albo go poganiała, albo mu schlebiała, byle jak najprędzej przedstawił jej wynik badania.

Dziś jednak przywitał ją szerokim uśmiechem.

– Sporządziłem autoradiogram – powiedział.

– Wisi tam.

Autoradiogram był fotograficznym obrazem przedstawiającym charakterystykę kodu DNA, zawartego w pobranych próbkach.

DeGroot zdjął kliszę z linki, na której się suszyła, i umieścił ją na ekranie podświetlacza.

Od góry do dołu zdjęcia ciągnęły się równoległe rzędy ciemnych plamek.

– To, co tu widzisz, jest charakterystyką RLRR – oznajmił.

– To skrót od Regulowanej Liczby Równoległych Repetycji.

Kod DNA zdjąłem z różnych dostarczonych przez ciebie próbek i wyodrębniłem ich fragmenty, przypisując je źródłom, z których pochodzą. To nie są geny, lecz fragmenty spirali cząstek DNA, które powtarzają się bez określonego celu, ale są dobrymi znacznikami identyfikacyjnymi.

– Czym są te różne ścieżki? Czemu one odpowiadają?

– Pierwsze dwie od lewej są ścieżkami kontrolnymi.

Pierwsza stanowi standardową drabinkę DNA, pozwalającą oszacować względność pozycji poszczególnych próbek. Ścieżka numer dwa jest standardową charakterystyką komórkową, stanowiącą również ścieżkę kontrolną. Ścieżki trzecia, czwarta i piąta są ścieżkami próbek dowodowych, pochodzących ze znanych źródeł.

– Z których źródeł?

– Trzecia należy do podejrzanego Joeya Valentinea, czwarta do doktora Veagera, a piąta do pani Veager.

Wzrok Rizzoli zatrzymał się na piątej ścieżce.

Uświadomiła sobie fakt, że obrazowała element zbioru, który tworzył Gail Veager. Że istota ludzka – niepowtarzalna, począwszy od charakterystycznego odcienia blond włosów po barwę śmiechu – została sprowadzona do łańcucha ciemnych plamek.

Autoradiogram nie ukazywał ludzkiego pierwiastka, nie mówił nic o kobiecie, która kochała męża i rozpaczała po śmierci matki. Czy wszyscy jesteśmy jedynie łańcuchem chemicznym? Gdzie w tej podwójnej spirali jest miejsce na duszę?

Spojrzała na dwie ostatnie ścieżki.

– A te ostatnie? – spytała.

– Te są niezidentyfikowane.

Szósta pochodzi z plamy spermy na dywanie Veagerów. Siódma ze świeżej spermy, znalezionej w pochwie Gail Veager.

– Dwie ostatnie są identyczne.

– Zgadza się.

Obie niezidentyfikowane próbki pochodzą od tej samej osoby. Jak widać, nie należą do doktora Veagera ani do pana Valentinea, co ostatecznie wyklucza tego ostatniego jako źródło nasienia.

Patrzyła na dwie ostatnie ścieżki. Genetyczny odcisk palca potwora, pomyślała.

– Twój sprawca – powiedział DeGroot.

– Dzwoniłeś do CODIS? Nie udałoby się ich namówić na szybsze sprawdzenie?

CODIS był ogólnokrajową bazą danych DNA, gromadzącą charakterystyki genetyczne skazanych, jak również należące do niezidentyfikowanych sprawców zbrodni w całym kraju.

– To powód, dla którego zatelefonowałem do ciebie.

W zeszłym tygodniu posłałem im charakterystykę DNA z plamy na dywanie.

Westchnęła.

– To znaczy, że nie możemy liczyć na odpowiedź w tym roku.

– Nie, nie.

Przed chwilą miałem telefon od agenta Deana. Twój sprawca nie figuruje w bazie danych CODIS.

Spojrzała nań zaskoczona.

– Agent Dean tak ci powiedział?

– Musiał pogonić ich batem.

Odkąd tu pracuję, jeszcze nigdy nie uzyskałem tak szybko odpowiedzi z CODIS.

– Czy potwierdziłeś to bezpośrednio w CODIS?

DeGroot się zasępił.

– Hm, nie.

Zakładam, że agent Dean się nie pomylił…

– Zadzwoń do nich, proszę. Chcę mieć potwierdzenie.

– Czy sądzisz, że on… że nie można mu ufać?

– Chcę mieć pewność, rozumiesz?

Spojrzała powtórnie na ekran.

– Jeśli to prawda, że naszego sprawcy nie ma w CODIS…

– To masz nowego gracza, pani detektyw.

Albo kogoś, komu udało się pozostać niewidzialnym dla systemu.

Zawiedziona, wpatrywała się w linię plamek. Mamy twoje DNA, pomyślała. Mamy twój profil genetyczny. Ale wciąż nie znamy twojego nazwiska.

Rizzoli włożyła nową płytę do odtwarzacza CD i usiadła na kanapie, wycierając ręcznikiem mokre włosy. Melodyjne dźwięki solowej partii na wiolonczeli płynęły z głośników jak roztopiona czekolada. Nie była miłośniczką muzyki klasycznej, mimo to kupiła w sklepie z upominkami w Symphony Hall płytę kompaktową z dawniejszymi nagraniami Alexandra Ghenta.

Skoro musiała zapoznać się z wszelkimi szczegółami jego śmierci, dlaczego nie miała się dowiedzieć jak najwięcej o nim samym? Wszak muzyka była treścią jego życia.