– Tylko pani zdaniem.
On traktował wasze spotkanie zupełnie inaczej.
– Jane Rizzoli zrobiła krok ku rozmówczyni; w jej ruchu był cień agresji, który nie uszedł uwagi doktor O’Donnell.
Choć wyższa i bardziej imponująca zarówno pod względem prezencji, jak i statusu, czuła się przytłoczona determinacją rozmawiającej z nią kobiety. Czuła, że czerwieni się na twarzy, słuchając tego, co miała jej do powiedzenia detektyw Rizzoli.
– Oświadczyła pani, że był uprzejmy i skłonny do współpracy.
Oczywiście, bo dopiął tego, czego pragnął. Znalazł się w jednym pokoju z kobietą. Z kobietą, która siedziała wystarczająco blisko, żeby poczuł podniecenie. Ukrył to, naturalnie, potrafi to bardzo dobrze robić. Potrafi prowadzić całkowicie normalną rozmowę, myśląc wyłącznie o tym, żeby poderżnąć kobiecie gardło.
– Przeholowała pani – stwierdziła doktor O’Donnell.
– Sądzi pani, że chcę ją tylko przestraszyć?
– Czy to nie jest oczywiste?
– Powiem pani coś, co panią rzeczywiście przestraszy.
Warren Hoyt poczuł pani zapach i to go podnieciło. Teraz jest na wolności i znowu poluje. No i najważniejsze: on nigdy nie zapomina zapachu kobiety. Po raz pierwszy zobaczyła w oczach doktor O’Donnell strach.
Spostrzegłszy go, odczuła nieznaczną satysfakcję.
Chciała, żeby doktor O’Donnell poznała przedsmak kłopotów, które wtargnęły w jej życie w ciągu ostatniego roku.
– Musi się pani przyzwyczaić do strachu – powiedziała.
– Będzie to pani potrzebne.
– Pracowałam już z ludźmi takimi jak on – odparła doktor O’Donnell.
– Wiem, kiedy powinnam się bać.
– Hoyt jest inny niż ci, z którymi miała pani do czynienia.
Doktor O’Donnell się roześmiała.
Stymulowana dumą odzyskała brawurę.
– Oni wszyscy są inni.
Każdy jest wyjątkowy.
Nigdy nie zostawiam ich własnemu losowi.
Rozdział 17
Droga doktor O’Donnell, zapytała mnie pani o najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Słyszałem, że tylko nieliczni pamiętają cokolwiek z okresu, nim ukończą trzy lata.
Dzieje się tak dlatego, że na tym etapie życia mózg nie umie przetwarzać myśli na słowa, a do tego, żeby interpretować widoki i dźwięki poznawane w niemowlęctwie, potrzebny nam język.
Jeśli takie jest wytłumaczenie dziecięcej amnezji, nie odnosi się ono do mnie, ponieważ niektóre szczegóły z mojego dzieciństwa pamiętam całkiem dobrze.
Przypominają mi się pewne obrazy, które, jak sądzę, sięgają czasów, gdy miałem jedenaście miesięcy.
Niewątpliwie uznaje pani za fantazje snute na kanwie opowiadań moich rodziców, ale zapewniam panią, że są prawdziwe.
Gdyby moi rodzice żyli, potwierdziliby, że są dokładne i że nie opierają się na historiach, które mogłem zasłyszeć.
Sam ich charakter świadczy o tym, że nie były to wydarzenia, o których by się w domu mówiło.
Przypominam sobie moje dziecinne łóżeczko z drewnianych, pomalowanych na biało listew, z dołkami od moich zębów na poręczy.
Niebieski kocyk z nadrukowanymi na nim jakimiś stworzonkami – ptaszkami, pszczółkami, a może malutkimi misiami.
Nad łóżeczkiem dziwne przestrzenne ustrojstwo, o którym teraz wiem, że to było mobile, ale wtedy wydawało mi się czymś magicznym – było błyszczące i znajdowało się w ciągłym ruchu.
Gwiazdy, księżyce, planety, wyjaśnił mi mój ojciec, uważając to za najwłaściwszą rzecz do powieszenia nad łóżeczkiem syna. Był inżynierem lotnictwa i kosmonautyki.
Wierzył, że z każdego dziecka może wyrosnąć geniusz, jeśli będzie się stymulowało jego mózg w okresie rozwoju – wszystko jedno czy to będą mobile, rebusy, czy choćby nagranie głosu ojca recytującego tabliczkę mnożenia.
Byłem zawsze dobry z matematyki. Wątpię jednak, żeby interesowały panią tego rodzaju wspomnienia. Szuka pani ciemnych stron, a nie wspomnień o białym łóżeczku i fascynującym mobile. Chce się pani dowiedzieć, dlaczego jestem taki, jaki jestem.
Opowiem pani o Mairead Donohue.
Dowiedziałem się, jak się nazywa, wiele lat później.
Kiedyś opowiadałem ciotce o moich najwcześniejszych wspomnieniach, a ona wówczas westchnęła: „Boże, pamiętasz jeszcze Mairead?”. Pamiętam ją dobrze.
Kiedy odtwarzam sobie obrazy z okresu mojego niemowlęctwa, twarz, która na mnie patrzy znad poręczy mojego łóżeczka, nie jest twarzą matki, lecz Mairead. Ma białą cerę z pojedynczym pieprzykiem, wyglądającym jak siedząca na policzku czarna mucha. Zielone oczy, piękne i zarazem zimne.
Przede wszystkim jednak uśmiech – nawet tak małe dziecko, jakim wówczas byłem, widzi coś, na co dorośli są ślepi – jej uśmiech skrywa w sobie nienawiść.
Nienawidzi domu, w którym pracuje, nienawidzi smrodu pieluch, nienawidzi mojego krzyku, kiedy jestem głodny, bo to zakłóca jej sen.
Nienawidzi okoliczności, które zawiodły ją do tego miasta w upalnym Teksasie, tak odmiennym od jej ojczystej Irlandii. Z tego wszystkiego najbardziej nienawidzi mnie. Wiem o tym, gdyż okazuje to na dziesiątki bezszelestnych, oględnych sposobów. Nie zostawia żadnych śladów maltretowania mnie, jest na to za sprytna.
Jej nienawiść przejawia się w formie gniewnych szeptów, cichych jak syk żmii, kiedy pochyla się nad moim łóżeczkiem; nie rozumiem słów, ale słyszę w nich jad, a w zważonych oczach widzę wrogość.
Nie zaniedbuje swoich obowiązków wobec mnie; moje pieluszki są zawsze czyste, a mleko w butelce ciepłe. Nie pomija jednak żadnej okazji zrobienia mi przykrości – czy to będzie bolesne uszczypnięcie, czy kropelka alkoholu zapuszczona do mojej cewki moczowej. Wrzeszczę, oczywiście, ale nie widać na mnie żadnych śladów maltretowania. Jestem dzieckiem o nerwowym charakterze, ze skłonnościami do kolki – tak tłumaczy moim rodzicom.
Biedna, przepracowana Mairead!
Musi sama dawać sobie radę z wrzeszczącym bachorem, gdyż moja matka zajęta jest towarzyskimi obowiązkami.
Moja matka, która nosi futro z norek i pachnie perfumami.
Pamiętam to bardzo dobrze: nagłe eksplozje bólu, mój krzyk, przede wszystkim zaś białą szyję Mairead, pochylającej się nad łóżeczkiem, żeby mnie ukłuć lub uszczypnąć. Nie wiem, czy dzieci w wieku, w jakim wówczas byłem, mogą nienawidzić. Myślę, że takie znęcanie raczej je przeraża.
Nie umiejąc jeszcze rozumować, mogą co najwyżej łączyć przyczynę ze skutkiem. Pojąłem jednak, choć byłem tak mały, że źródłem moich cierpień jest kobieta o zimnych oczach i mlecznobiałej szyi.
Jane Rizzoli siedziała przy swoim biurku, patrząc na kaligraficzne pismo Warrena Hoyta, starannie zachowane oba marginesy i schludne zdania, biegnące równymi liniami w poprzek strony.
Mimo że list został napisany atramentem, nie miał poprawek ani skreśleń. Każde zdanie było ułożone, nim pióro dotknęło papieru.
Wyobraziła sobie, jak siedzi pochylony nad kartką i trzymając w szczupłych palcach pióro, skórą dłoni wodzi po papierze, i nagle poczuła przemożną potrzebę umycia rąk.
Poszła do toalety i próbowała za pomocą mydła i wody pozbyć się wrażenia kontaktu fizycznego, nawet pośredniego, lecz mimo umycia i wysuszenia rąk czuła się skażona, jakby jego słowa przelane na papier zawierały truciznę, która zdołała przeniknąć przez jej skórę.
A przecież takich listów było więcej – pełna dawka trucizny do zaabsorbowania była dopiero przed nią.
Usłyszała pukanie do drzwi i zesztywniała.
– Jane? Jesteś tam? – rozległ się głos Deana.
– Tak! – odkrzyknęła.
– Przygotowałem magnetowid w pokoju konferencyjnym.
– Zaraz tam przyjdę.
Spojrzawszy w lustro, stwierdziła, że źle wygląda.
Miała zmęczone oczy, a wyraz twarzy zdradzał zachwianą pewność siebie. Nie pozwól, żeby cię taką zobaczył.
Odkręciła kran, spryskała twarz zimną wodą, wytarła ją papierowym ręcznikiem, po czym wyprostowała się i wzięła głęboki oddech.
Trochę lepiej, pomyślała, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
Nie daj im poznać, że się denerwujesz.
Wszedłszy do pokoju konferencyjnego, przywitała Deana skinieniem głowy.
– Jestem gotowa.
Telewizor i magnetowid były już włączone.
Wziął szarą kopertę, którą im dała doktor O’Donnell, i wyjął z niej wideo kasetę.