Wamba – Leon siedział nieruchomo. Czego, u diabła, chce to babsko? Zapomniał już, do czego takich się używa.
Zarena zaczęła szukać pod jego włochatymi skórami. To, co znalazła, jednak nie nadawało się do niczego.
– Do kroćset! – syknęła, wstając. To była obraza. Rozgniewana, wzbiła się w powietrze.
– Skarb. Czekam na skarb – wybełkotał Wamba – Leon, natychmiast zapominając o całej wizycie.
Pięciu katów inkwizycji obserwowało całe zajście z najbliższej wapiennej skały.
„Żadnego pożytku – mruknął któryś z nich kwaśno. – Na cóż nam te durne demony? Przecież one do niczego nam się nie przydają!”
„O, na pewno w odpowiedniej chwili uderzą – odparł inny. – Ale strasznie długo zwlekają. Gdybyż nadeszły dni naszej świetności, dopiero by zobaczyli! Bo pamiętacie chyba, jak szybko i skutecznie zadziałaliśmy w Santiago de Compostela?”
„Byliśmy niepokonani”.
„O tak – dołączyli inni. – Jesteśmy niepokonani, gdy chodzi o krzywdę i śmierć”.
Unieśli się całą gromadą i odfrunęli.
Ze wzgórza niewidzialna Zarena przyglądała się ziemi. Zobaczyła, że wschodnia grupa się zatrzymała. Stali wysoko w punkcie widokowym i spoglądali w dół.
Jednej osoby wśród nich chętnie by się pozbyła i ku niej skierowała całą swoją nienawiść. Ku tej, która niemal ją odkryła. Ku Unni.
Poza nią kobiecy demon nie interesował się innymi kobietami. Uważał, że wcale się nie liczą. Ta jednak była niebezpieczna. Chętnie zepchnęłaby ją teraz w przepaść, ale do tego Zarena musiałaby się zmaterializować, w takiej czy innej formie, demona czy człowieka. A na dole było zbyt wiele osób, które by ją zobaczyły. Niektórzy wybiegli z jakiegoś wielkiego paskudnego powozu. To rzeczywiście zbyt duży kłopot.
Nie dało się jednak zaprzeczyć, że miała na to ochotę. Zapewne jeszcze później trafi się okazja.
Zarena całkiem niedawno kontaktowała się z Mistrzem, lecz jedynie przez otwartą przepaść, prowadzącą aż na sam dół, w Ciemność. Zejść jej nie pozwolono.
Usłyszała naganę. Wciąż jeszcze się nie dowiedziała, czym zajmują się ci ludzie. Mistrz wiedział, że Urraca znowu krąży, a właśnie ją pragnął dopaść. Chciał się na niej zemścić. Jeśli cała ta sprawa dotyczy zagadki rycerzy, a tego Zarena jeszcze nie wiedziała, zawsze bowiem udawało jej się być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, więc jeżeli tak naprawdę było, to należało nie dopuścić do rozwiązania tej zagadki. Gdyby bowiem tak się stało, Urraca uszłaby wolno już na dobre. A jeśli ludziom się nie powiedzie, to Urraca dalej pozostanie nie mogącym zaznać spoczynku duchem, bez ochrony zaś wybranych Mistrz będzie mógł ją dopaść.
Wybranych? dopytywała się Zarena. Ale Mistrz uciął kontakt. Albo zasnął. Czort jeden wie, co zrobił.
Morten obejmował Sissi ramieniem, patrząc z góry na przepiękne miasteczka, Carmona i San Pedro, położone w dolinie. Za czerwonymi dachami z dachówki droga wiła się wśród jesiennie złocistych spłachetków pól i teras ku widniejącym w oddali górom. Szczyty wciąż pokrywała cienka warstwa śniegu. Widok był nieprawdopodobnie piękny, istny krajobraz z marzeń.
– Chciałbym tu mieszkać – oświadczył Morten.
– On chce mieszkać wszędzie – przypomniał Antonio z cierpkim uśmiechem. – Podobnie jak Unni. Gdy tylko ujrzą jakieś ładniejsze miejsce, od razu postanawiają je zbezcześcić swoją obecnością. Ale sam muszę przyznać, że rzadko widuje się coś równie pięknego jak ten widok.
Unni jednak nie kryła niepokoju.
– Coś mi się tutaj nie podoba – stwierdziła. – Coś tu jest, czego być nie powinno. Jakiś zapach w powietrzu… Nie podoba mi się to. I wcale nie mam na myśli tego autobusu z turystami, Mortenie.
– Ja nic nie czuję – odparł. Unni zadarła głowę.
– Mam wrażenie, jakbym słyszała… trzepot jakichś wielkich skrzydeł?
– Może to helikopter – podsunął Morten.
– Jeśli tak, to bardzo dziwnie leci. Nie, to jest coś strasznego i cuchnie naprawdę obrzydliwie.
Urażona Zarena odleciała w bok, oczyszczając tym samym powietrze wokół Unni. Dziewczyna znów mogła się napawać wspaniałym widokiem.
– I jak. Jedziemy dalej? – spytał Antonio.
– Tak, tak – odparła Unni. – Nie możemy się spóźnić na miejsce spotkania.
– A jakież to miejsce spotkania? – zdziwił się Morten. – Przecież wcale się nie umawialiśmy.
– Nie, bo to zbędne. Prędzej czy później i tak ich spotkamy, a wtedy trzeba będzie tylko zdecydować, która grupa stawiła się na miejscu jako pierwsza.
21
Około trzeciej po południu dotarli do Linares, niewielkiej górskiej wioski, pełnej ślicznych domków i zadbanych ogródków. Ci, którzy zastanawiali się, czy kręta droga na mapie prowadzi w górę czy w dół, prędko mieli okazję się o tym przekonać. Krajobraz przed nimi nagle stromo opadał w oszałamiającą głębię, wiódł w dolinę, którą należałoby nazwać raczej rozpadliną niż doliną.
– Ratunku! Jak my zjedziemy! – jęknęła Sissi.
– Za pomocą paralotni – podsunął Morten.
Istniała jednak droga. Widzieli, jak wije się niezliczonymi ostrymi zakrętami, na samym dole zaś widać było trzy czy cztery czerwone dachy.
– La Hermida – powiedział Antonio. – Tajemnicze słowo. A oto jego rozwiązanie.
Wolno zaczęli spuszczać się w dół. W tej chwili najważniejsze były dobre hamulce.
– Jak to dłużej potrwa, zapadnę na chorobę morską – zagroziła Unni.
– Musisz nad tym zapanować – powiedział spokojnie Antonio.
– No dobrze, ale jedź trochę prościej! Serpentyna ciągnęła się przez sześć kilometrów. Nie tylko Unni próbowała mocno uchwycić się czegoś w samochodzie.
W końcu znaleźli się na wąskim dnie doliny. Zatrzymali się na skraju drogi. Sama wioska La Hermida położona była jeszcze nieco poniżej.
– No dobrze, i co robimy teraz? – spytał Antonio, po czym odpowiedział sam sobie: – Nie możemy przecież wejść do któregoś z domów ot, tak, skoro nie wiemy, o co mamy pytać. No i musimy stwierdzić, czy należy podążać na północ, czy na południe.
– Najpierw mamy spotkać naszych przyjaciół – przypomniała Sissi. – A oni przyjadą z północy, od strony wybrzeża. W dodatku, jak patrzę na mapę, to wydaje mi się, że najważniejsza część wąwozu „Desfiladero de La Hermida ” prowadzi tędy.
– Rzeczywiście, zgadza się.
– Co właściwie znaczy „Hermida”? – spytała Unni.
– Nic, to tylko nazwa.
– Powinno się zakazać używania niezrozumiałych słów – mruknęła Unni. Zaraz jednak się rozjaśniła. – Ruszajmy, na północ! Ku naszym przyjaciołom i Jordiemu!
– Czy on nie jest twoim przyjacielem? – drażnił się z nią Morten. – Powiedziałaś: „Ku naszym przyjaciołom i Jordiemu”.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli - powiedziała Unni rozpromieniona na samą myśl o Jordim.
Już w następnej chwili zaniemówili. Prawie.
– Ojej! – westchnęła Unni. – Ojej!
– Dech zapiera – szepnęła Sissi.
Jasnoszare ściany z wapienia wznosiły się po obu stronach wąskiego wąwozu, w którym miejsca starczało jedynie na rzekę i drogę. Skalne ściany mogły mieć kilkaset metrów wysokości, tworzyły je niezwykle formacje, widać też było inne szczeliny, które ginęły gdzieś w absolutnej pustce.
– Zatrzymajcie się! Muszę to sfotografować – oświadczyła Sissi.
Wysiedli.
– Mamy tu pewną wskazówkę – powiedziała Unni z uniesieniem. – Pamiętacie, jak brzmiało przesłanie Kantabrii, to, które towarzyszyło gryfowi?
Antonio przez chwilę szukał w pamięci.
– Moja. jest kraina, szara i pionowa, gdzie zbierają się orły. Z południa na zachód, z północy na prawo.
– Fantastyczne – powiedział Morten. – Tylko gdzie są orły?
– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedziała Sissi, rozkładając mapę. – Czy jesteśmy jeszcze w Kantabrii, czy też znaleźliśmy się już w Asturii? Wąwóz Hermida biegnie dokładnie wzdłuż granicy. Tak, jesteśmy jeszcze w Kantabrii.
Gdy tak stali przytłoczeni niezwykłą wspaniałością, która ich otaczała, czując, jak maleńcy są w rzeczywistości ludzie, usłyszeli, że przez szum rzeki przebija się warkot samochodu. Nadjeżdżał z północy, a oni niepokoili się bardzo prawdopodobieństwem spotkania na tej wąziutkiej drodze…
Zaraz potem ze wszystkich gardeł wydobył się okrzyk radości.
To nadjeżdżali ich przyjaciele.
Unni nareszcie poczuła objęcia ramion Jordiego.
– Jordi, Jordi, nigdy więcej tak nie zrobimy! Tęsknota całkiem mnie rozszarpała!
– Mnie również. Próbowaliśmy dzwonić już od jakiegoś czasu, ale nie jest to chyba miejsce najlepsze na świecie do połączeń komórkowych. Czyż nie wspaniały jest ten widok?
Miguel wysiadł z samochodu i stanął na drodze, przyglądając się Jordiemu i Unni ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
Zupełnie tego nie rozumiem, myślał. Cóż takiego niezwykłego jest w powtórnym spotkaniu? Przecież to chyba dobrze nie musieć się widzieć przez jakiś czas.
Wszyscy pozostali też ściskali się po kolei, Miguel stanął nieco z boku, żeby przypadkiem nie zaatakowali i jego.
Morten paplał bez przerwy, jak karabin maszynowy wyrzucał z siebie zdania o tym, do czego doszli: że znaleźli się we właściwym miejscu i że z wąwozu muszą ruszyć na zachód, tak bowiem zostało powiedziane w przesłaniu ż Kantabrii.
Popatrzyli na strome skalne ściany, zadając sobie pytanie, czy będą musieli się po nich wspinać.
– Z całą pewnością nie – stwierdził Jordi. – Jechaliśmy przez przełęcz bardzo długo i tutaj jest najtrudniejsza do przebycia część. Nieco dalej na północ odchodzą inne mniejsze rozpadliny, a nawet wąskie dróżki, ale jak już mówiłem, próbowaliśmy się z wami skontaktować, bo i my mamy wam coś do przekazania.
Pojechali według jego wskazówek jeszcze kawałek na północ. Tam znaleźli miejsce, gdzie mogli wprowadzić samochody, sami zaś usiąść na trawie i porozmawiać. I zjeść coś, grupa Jordiego zakupiła bowiem prowiant w Panes. Poinformowano ich tam, że zapuszczają się właśnie na pustkowia, gdzie jadłodajnie dzielą od siebie długie odcinki. Prawda okazała się jeszcze brutalniej sza: żadnej jadłodajni nie było w ogóle.